piątek, 26 sierpnia 2011

Dywagacje na temat sztuki

Jakoś mnie tak na temat natchnęło, jako że moja córcia zaczyna właśnie studia w College'u na kierunku Art & Design, czyli po polsku studia plastyczne. Miałam się z nią ranom oj miałam, jako że dziewczę do wakacji jeszcze przyzwyczajone więc wstawać rano to tak nie bardzo, za to siedzenie w nocy jak najdłużej się da to owszem. No ale jakoś się wybrała i na czas zdążyła. Zobaczymy co opowie jak wróci.

Córcia moja jest artystką od urodzenia. Co prawda skończyła szkołę muzyczną II stopnia na skrzypce i śpiew, ale instrument rzuciła zaraz po egzaminach i powiedziała zę grać więcej nie będzie, mno może w przysżłości. Na razie ma dość. Z koniem się nikt kopał nie będzie, więc jakoś to przełknęliśmy, ale żal bo dobra w tym była. Na szczęście lub nieszczęście to nie jedyny jej talent. Oprócz muzyki ma talent do wydawania pieniędzy rodziców, nienawidzenia własnego brata i ... malowania. Nie ścian jednak, nie. Chodzi tu o bardziej szeroko pojętą sztukę.

Odkąd nauczyła się trzymać kredkę w rączce, zaczęła malować. I wcale się nie chwalę, ale w wieku dwóch lat malowała już książniczki z sukienkami w falbanki. Etap rysowania głowonogów jakoś jej umknął bo jej postaci zawsze miały głowy i brzuchy, od których to odstawały pozostałe ruchome części ciała. Rysowała pięknie, a że jej talent został wcześnie zauważony, jej prace od małego przedszkolaka wędrowały na liczne wystawy. Chodziła też na zajęcia plastyczne w domu kultury, poznawała różne techniki i stosowała je później w życiu. Wyobraźcie sobie teraz nas, dumnych rodziców. Wożenie do szkoły, ze szkoły, szkoła muzyczna trzy razy w tygodniu, w pozostałe dni kółko plastyczne lub koncerty lub szkółka pływacka, bo do pływania córcia tez okazało się, miała talent, nawet zaczęła szkołę pływacką, ale popadła w konflikt z trenerem więc trener zajmował się tym którzy rokowali nadzieje a nie tymi którzy pyskowali. A poza tym wyjechaliśmy do Szkocji. I zaczęło się nowe życie.

Dużo czasu i pieniędzy zajęło nam umożliwienie córce kontynuowania gry na skrzypcach, ale udało się. Pływać nie chciała, więc to jedno odpadło, a sztuką zajmowała się właściwie tylko w szkole. Zaczęła poznawać fotografię i zapoczątkowała coś co znane już było w pewnych kulturach od wieków, ale dla niej nowe - sztukę malowania własnej twarzy. Robi to szczególnie w chwilach podłego nastroju, ale także gdy ma napad twórczy. Doradziliśmy jej że może, jak jej się podoba taka forma sztuki, to niech ona zostanie na przykład charakteryzatorką, pogodzi wtedy pracę z przyjemnością. Dziecię po wielu namysłach i poszukiwaniach zadecydowało że zacznie bawić się poważnie, czyli zacząć studia artystyczne. A że nie miało żadnego portfolio, bo swojego ze szkoły nie raczyła odzyskać, namalowała 5 obrazków techniką dowolną, na zwykłych komputerowych kartkach papieru, ołówkiem, kredką, piórkiem a nawet farbą olejną. Czasu nie miała, bo tylko 3 tygodnie do interview, ale dała radę. Wstyd jej trochę było gdy zobaczyła wszystkich tych kandydatów z ogromnymi teczkami, profesjonalnie przygotowanych podczas gdy ona tak wszystko szybko i na kolanie, ale oczarowała komisję i ją przyjęli.

Dostała już kilka zamówień na obrazy, ale z lenistwa czy z innego powodu, jeszcze się do nich nie zabrała. Twierdzi że nie jest wystarczająco dobra żeby malować, a już na pewno nie na płótnie. Więc jako ostateczny argument wyciągnęłam asa z rękawa. Zdjęcie obrazu który moja mama zakupiła w jakimś supermarkecie za 3 złote w wyprzedaży. Obraz farbą olejną na płótnie wymiarów 30 x 30 cm, można podziwiać nad drzwiami wejściowymi do altanki na działce moich rodziców. Fotkę zrobiłam na wieczną pamiątkę a dzieło wygląda tak:


Córka o mało się nie udławiła kanapka którą spożywała, gdy pokazałam jej ten eksponat. Widzisz więc - powiedziałam, że każde dzieło znajdzie swojego nabywcę.

Dziecko zrozumiało. Prawdziwa sztuka krytyk się nie boi.
22 sierpień 2011

Jak kot się ... bawił

Nasz kot zwariował. Odbiło mu, dostał szmergla czy co, a może ma jakieś problemy socjalne.

Dwie noce temu, już nie było pełni, ale jakoś tak się przebudziliśmy w środku nocy, bo kot harcował lub po prostu, natura wzywała. Sypialnię mamy na dole a łazienkę na górze, więc jeden za drugim, jak te dwa zombie, mąż pierwszy a ja za nim, zrobiliśmy nocną pielgrzymkę do łazienki. Tiggy jak zwykle za nami, mąż skończył, poszłam ja, schodzę a ten kot jakoś tak dziwnie na środku schodów siedzi, na najszerszym stopniu bo na zakręcie, i czegoś jakby pilnuje, coś jakby wącha. Mucha może, myślę, ale po drodze pytam męża czy widział czym kot się bawi bo ja nie widziałam bo ciemno. Oczywiście nikt nie będzie światła zapalał na schodach w środku nocy! Nie widział.

Mąż wstaje pierwszy do pracy, ja po jakichś 10 minutach, bo nie mogę się zwlec więc mam budzik nastawiony na 10-minutową drzemkę. Wchodzę do kuchni. "Ty wiesz co to było co kot tak pilnował w nocy? KUPA!" Kupa była wysuszona, nie śmierdząca wcale i trochę za duża więc chyba nie jego. Tyle wiem z relacji małżonka bo kupy nie widziałam, została sprzątnięta w prędkością światła. No i teraz dylemat do końca dnia, i sprawdzanie po internecie. Czy to on zrobił a jeżeli on to dlaczego. A w ogóle jak kot mógł zrobić kupę na środku drewnianych schodów, przecież to kot wychodzący jest, a nawet jakby co to ma kuwetę, wie gdzie choć już nie korzysta. A poza tym wszystkim, kocie kupy jakie są, każdy wie. Poczułabym własnym nosem. Więc to nie on. Jak nie on to kto? Po całodniowym śledztwie wyszło że on tę zdobycz skądś przytaszczył.

Minął dzień, nadszedł wieczór. Syn wyszedł do ogródka sobie poskakać na skakance, bo on teraz codziennie ćwiczy ale nie tylko mięśnie lecz także szybkość, bo trenuje karate i ma wielkie szanse dostać się do kadry narodowej więc ćwiczy. Nagle słyszę: "Maaamooo, a zobacz czym ten kot się bawi!" Przybiegłam zaciekawiona. Coś rzeczywiście podgryza, coś podrzuca, coś łapie. Obłe, może mysz, ale nie, nie rusza się, a poza tym to nonsens, u nas nie ma myszy. Upuścił, patrzę dokładnie... "O nie, mamo, ja nie chcę takiego kota, fuuuj...". Oczywiście, kupa. Oczywiście, wezwanie do męża, nie żebym się aż tak brzydziła że nie mogłabym posprzątać, ale żeby zobaczył i zidentyfikował. Potwierdził. Kupa. Taka sama jak w nocy. Tym razem sprzątnął ją na kocich oczach, wszyscy jak jeden chór wyraziliśmy swą dezaprobatę do tego typu zabawek. Czy zrozumiał czy nie, czas pokaże.

Syn od razu znalazł w internecie że kot na pewno się nudził. No faktycznie mogło być, bo ostatnio codziennie ktoś się z nim bawił, a przez ostatnie dwa dni nie, bo trzeba się było szykować do szkoły, wszyscy zajęci i czasu nie było. Więc wiele nie myśląc oderwałam kawałek kartki papieru, zrobiłam kulkę (jego ulubiona ostatnimi czasy zabawka, poza kupą hehe) i rzuciłam. Co się działo, nie muszę opisywać, ale kot ganiał jak wściekły, rzucał ją, szarpał, przynosił żeby mu rzucać, a jak "zgubił" to robiłam nową i tak dalej i tak dalej.

Dzisiaj rano kupy nie było.
18 sierpień 2011

Smaki dzieciństwa

Właśnie kończę pożerać całą paczkę orzechow laskowych w czekoladzie mlecznej nieznanej mi firmy Handy Candy. Przywiozłam sobie z Polski. Muszę powiedzieć że straszny to syf. Zamiast czekolady jakaś masa czekoladopodobna, orzeszka prawie wcale nie czuć. Duże i słodkie. Muszę iść do pracowej kuchni po wodę z dystrybutora. Zaraz wracam. ..........................................................................................................................................

No już jestem z powrotem. Musiałam się napić po tej ochydzie, którą jednak z tak wielkim zapałem skonsumowałam w całości. Chyba zbliża się ten dzień, jeśli wiecie o czym mówię. Nawiasem mówiąc, to straszny łasuch jestem. Jeżeli chodzi o orzeszki w czekoladzie w szczególności. Ale nie wszystkie są dobre, jak dowiodłam przed chwilą. Najlepsze chyba jakie jadłam były tak zwane czeskie "araszidy", orzeszki ziemne w czekoladzie, te pomarszczone i nieregularnego kształtu. Nie mogę powiedzieć że się rozpływały w ustach, bo były dość twarde, jak to orzechy, ale chrupiące i przepyszne. A może też dlatego były tak dobre bo jedyne, bo nic takiego na naszym biednym polskim rynku się nie pojawiało. Może to własnie ten smak dzieciństwa, kiedy ojciec przyjeżdżał z delegacji w Czechach z walizką wypakowaną słodyczami, których w domu nie było bo nie było w sklepach, a sporą część tej walizki stanowiły właśnie "araszidy".

No i proszę, miało być o orzeszkach a zrobiło się o smakach dzieciństwa. Pamiętam ich kilka, wszystkie niepowtarzalne, nie do podrobienia, nieosiągalne w dzisiejszych czasach. Na przykład tak zwane mordoklejki, podłużen cukierki toffi w kształcie patyka, które naprawdę zaklejały zęby tak że trzeba było je czyścić przez dwie godziny. Kupowaliśmy je na wagę w osiedlowym sklepie, kiedy pozwalano nam na opuszczenie szkoły na długiej przerwie w ósmej klasie. Jak nie było mordoklejków, kupowaliśmy 20 deko kapusty kiszonej z beczki i też było pysznie.

Najlepsze tosty robiono w budce niedaleko mojego liceum, były najlepsze bo jedyne w mieście, była to nowość i przez to chyba taka wspaniała. Pamiętam ten smak - chrupiący chlebek, zupełnie inny od tego domowego, w środku pieczarki i kawałek stopionego żółtego sera. A wszystko polane czerwonym ketchupem (też nowość!). Nigdy nie udało mi się odtworzyć tego smaku, choć wszystko teraz jest pod ręką - i tostowy chleb, i pieczarki, i tysiąc gatunków sera, sto ketchupów. To nie to samo.

Albo pamiętam ten niebiański smak chleba ze skwarkam, który zrobił dla mnie i koleżanek mój tato, kiedy to podczas ferii zimowych zamknięto nam lodowisko z powodu awarii i trzeba było siedzieć w domu, bo była śnieżyca i pogoda nie do wyjścia. 9 rano, w telewizji oczywiście teleranek czy jak to się tam zwało w czasie ferii, pamiętam nawet film jaki nadawano wtedy - "Dwanaście miesięcy", rosyjska produkcja, bardzo fajny i niestety nie widziałam go więcej. No i te kromki zwykłego chleba ze skwarkami, czyli zmieloną wytopioną z tłuszczu słoniną która została po przygotowaniu smalcu z poprzedniego wieczora. Normalnie w życiu czegoś podobnego bym nie zjadła, ja - taki niejadek, ale tamtym razem cała atmosfera - ta śnieżyca za oknem, rozczarowanie z powodu zamkniętego lodowiska, ciepło stołowego pokoju, koleżanki i ten film, wszystko to spowodowało że zwykłe kromki ze skwarkami i gorąca herbata smakowały jak najlepszy smakołyk świata.

Każdy z nas pamięta te niepowtarzalne smaki przeszłości, coś czego nie da się nigdy powtórzyć, bo nie o smak tu chyba chodzi tak naprawdę a o coś co minęło i nigdy już nie wróci...
14 lipiec 2011