niedziela, 19 listopada 2023

Kolejny pierwszy raz

Pierwszy oddech, pierwszy ząbek, pierwszy krok, pierwszy zjedzony w całości kotlet, pierwsza piątka w szkole albo pierwsza dwója, pierwszy przyjaciel czy przyjaciółka, pierwsza miłość, pierwszy pocałunek i tak dalej i tak dalej. W pewnym wieku zaczyna nam się wydawać, że wszystko już widzieliśmy i wszystko zrobiliśmy, a to czego nie zrobiliśmy to trudno. Ale to nie w moim życiu. U mnie tych pierwszych razów jest całe mnóstwo i w dodatku często. Może ja jestem jakąś poszukiwaczką przygód? A może po prostu zauważam więcj niż niektórzy, czerpię z życia garściami i uznaję każde doświadczenie, dobre czy tragiczne, za naukę na dalszą część życia?  

Koniec wstępu, teraz przechodzimy do konkretów. Nie wiem, czy się chwaliłam, ale chyba nie, bo to nie jest duma chwalić się porażką, że dwa razy w życiu próbowałam oddać krew. Raz przed pandemią i raz w trakcie. Prawdę mówiąc, samej by mi to do głowy nie przyszło, bo wydawało mi się, że z niedoczynnością tarczycy nie można. Chyba kiedyś nie było można, ale okazało się, że teraz nie ma żadnego problemu. Poszłam za przykładem, bo nie mogę powiedzieć że za namową, mojego Chłopa. Otóż on oddaje krew od wielu lat i kiedy wtedy, w 2019 chyba roku, przyszedł do niego list, że w tym a w tym dniu odbędzie się copółroczna akcja w naszym miasteczku, zaczęłam się zastanawiać. No bo tak - oddajesz te prawie pół litra krwi i te pół litra musisz jakoś w sobie odbudować. No a jak odbudowujesz krew? Produkujesz nową, świeżą, nieskalaną, która miesza się z tą starą i ją jakby odmładza, co nie? Pomijając to że co ileś tam dni i tak wymieniamy wszystkie komórki w swoim ciele, dostarczenie sobie nowej świeżej krwi musi w jakiś sposób nas odmładzać. I teraz tak - patrzę na swojego Chłopa - on ma już ponad pięćdziesiąt lat, żadnych zmarszczek i w ogóle wygląda jak młodszy kolega swoich rówieśników, to musi być to! No i wydedukowałam, że ja też się chcę odmłodzić, a że mam grupę krwi najlepiej schodzącą na rynku to przy okazji komuś się jeszcze przyda, dodatkowy bonus! No i poszłam z Chłopem tez pierwszy raz. 

Nakłuli mi palec, sprawdzili hemoglobinę (z za niską się nie da oddać krwi), położyli na leżance, posprawdzali żyły i uznali, że tylko z prawej ręki się nada, bo lewa żyła jakaś felerna. Mnie to wszystko jedno, aby poszło. Porobili tam co mieli porobić, popytali co mieli popytać, umieścili igłę w żyle i sobie leżę i czekam. Po pięciu minutach wszystko OK, po dziesięciu pan zaczął kręcić nosem, po piętnastu zakręcił kurek i powiedział, że niestety, nie udało się. Ja że jak się nie udało, nie ma krwi? No jest, ale za mało, zaledwie 200 mililitrów a ma być 450-coś tam. No to ja że mi się nie spieszy, mogę sobie tu poleżeć, ale on że nie, bo tylko piętnaście minut to może trwać, po tym czasie już coś tam się dzieje i że nie można. Ech, trudno. Mówi, żebym się nie martwiła, że to pierwszy raz i czasami tak się dzieje, organizm się buntuje bo to nowa sytuacja. I że następnym razem powinno być OK.

Następny raz przyszedł za jakiś czas, to co z tego że w pandemii, procedura taka sama tylko że w maseczkach. Poszliśmy z Chłopem, nakłuli, sprawdzili hemoglobinę, położyli na leżance i wszystko to samo. Pięć minut dobrze, po dziesięciu minut pan zaniepokojony mówi, że niestety ale chyba następuje przedwczesne krzepnięcie i że musimy przerwać. I że niestety się nie udało. Znowu, taka sama sytuacja. Pytam dlaczego, przecież jadłąm, piłam, przyszłam na piechotę, czemu? A on, że może za mło zjadłąm, za mało wypiłam, może za wolno szłam, że doradzałby mi na przyszłość trochę szybszy chód przed oddaniem krwi, żeby pobudzić krążenie. I że być może jestem jedną z tych nielicznych osób, które po prostu nie mogą oddawać krwi, ale żebym się nie martwiła tylko spróbowała jeszcze za jakiś czas.

Czułam się niefajnie po tym ostatnim razie. Jakaś niepełnowartościowa. Chyba trochę zaczęłam się oswajać z myślą, że ja nie jestem zdolna do utoczenia za mnie tego przysłowiowego pół litra. Czyli jest źle, nie będę miała nowej krwi i nie będę młodsza, buuuuuu....

Jakoś tak się złożyło po tym, że kiedy odbywało się u nas honorowe krwiodawstwo, my ciągle byliśmy na wakacjach. Owszem, można się umówić w dowolnym terminie, ale to jest w centrum Edynburga, daleko, parkingu nie ma, niewygodnie, więc nam się po prostu nie chciało. Ostatnim razem, w czerwcu, byliśmy niedługo po Sri Lance i ja w uczciwości swojej powiedziałam pani dokładny termin wyjazdu i okazało się, że niestety zabrakło mi kilka dni, bo Sri Lanka to obszar zagrożony malarią i musi minąć cztery tygodnie a u mnie minęło trzy z małym hakiem. A mój Chłop po prostu pomylił daty i sobie bez problemu poszedł i się odmłodził. Te chłopy to jednak mają tupet! 

Więc gdy wróciliśmy z Karaibów i zobaczyłam list, że można się zapisywać na oddawani krwi, to od razu weszłąm na stronę i sobie zarezerwowałam termin. A Chłop nie, bo Chłop aktualnie jest we Francji więc pozostaje mu odmładzanie francuskim winem i ostrygami :-) Ale to temat na oddzielny wpis, więc nie będziemy się teraz nad tym rozwodzić. 

Wiedząc, że mam termin na niedzielę, zaczęłam się niepokoić już w czwartek, bo czułam się odwodniona i nijak nie mogłam się nawodnić. A muszę Wam powiedzieć, że odwodnienie owszem, sprawdzam za pomocą wysuszonych ust, ale przede wszystkim za pomocą koloru sików. No więc piłam i piłam, a siki ciemne i ciemne. Myślę, może to po wakacjać odtrucie alkoholowe następuje czy coś. Zrobiłam sobie dżin z tonikiem w czwartek, a potem w piątek, żeby zredukować stres odtruwania, nieprawdaź ;-) W dodatku zaczął mnie boleć kark, to a hinina zawarta w toniku z dżinem wiadomo, że działa przeciwbólowo, więc z podwójną korzyścią sącząc powoli drinka postanowiłam, że sobota będzie dniem ostatecznym na nawodnienie a potem niech się dzieje co chce. 

W sobotę zrobiłam sobie sok warzywny w składzie: jabłko, marchewka, seler naciowy, parę liści jarmużu, kilka liści rzymskiej sałaty, cukinia (!) i kawałek świeżego imbiru. Dziwne, ale nie powiem, że niedobre, raczej powiem że dobre ale zastanawiająco ciekawe. Dodatkowo przez cały dzień sączyłam powoli wodę z butelki z rurką. nic dziwnego bo codziennie tak robię, ale tym razem robiłam to bardzo świadomie, raczej stawiając na jakość picia niż na ilość. I kiedy przyszła niedziela, czyli dzisiaj bo piszę na bieżąco), wypiłam sobie poranną szklankę wody z miodem i octem jabłkowym, potem mój wielki kubeł kawy z mlekiem, którą nazywam kapucinem, potem szklankę wspomnianego soku warzywnego, zjadłam śniadanie składające się z kromki chleba z masłem i grubymi plastrami Cambozoli (ser z niebieską pleśnią) i popiłam herbatą, to po tym wszystkim w końcu moje siki miały kolor pożądany czyli prawie przezroczysty. I to był znak że nawodnienie zostało przeprowadzone pomyślnie.

Denerwowałam się przed wyjściem zdając sobie sprawę, że to jest ostatnia próba i że gdy będzie powtórka z rozrywki to raczej mnie już nie zaproszą na tę darmową sesję odmładzania. No ale poszłam. Pamiętając rady pana z ostatniej sesji, szłam szybko, chwilami biegłam, popijając łyka wody co kilka minut. Nie zziajałam się bo było z górki, ale czułam sie rześko i fajnie. Ta sama procedura, pytania, kwestionariusz, blablabla, nakłucie palca, hemoglobina 15,7. Aż się przestraszyłam, że za dużo, zle pani się uśmiechnęła i powiedziałą, że raczej całkiem w porządku. 

Pod spodem - palec z hemoglobiną. 

Potem na leżankę, prawa ręka, podłączanie, upuszczanie krwi, co chwilę spoglądam na zegarek. Po pięciu minutach pani podchodzi i mówi, że ładnie jest, już ponad połowa i zaraz koniec. O, coś nowego! Myślę, kurde, może dasz radę, krwio jedna. Ale profilaktyczne zdjęłam szybko nogę z nogi (bo przypomniałam sobie, że mi pan ostatnim razem powiedział, żeby nie krzyżować nóg bo się blokuje przepływ krwi), zaczęłam kręcić stopami, machać palcami w lewej ręce i w ogóle taka uprawieć zespół niespokojnych nóg. Nie wiem, czy to pomogło czy nie, ale po dziesięciu minutach, a wiem bo przecież cały czas sprawdzałam, pani popatrzyła na worek i powiedziała, że prawie już, po czym urządzenie zaczęło pikać i pani odłączyła mnie od aparatury pytając jaki chcę soczek do picia - jabłkowy czy pomarańczowy. Wybrałam jabłkowy i kiedy go dostałam, zapytałam pani ile dokładnie krwi mieści się w tych workach z krwią. Otóż dokładnie to jest 476 mililitrów, powiedziała pani podając soczek. 

A na koniec każdy wybiera sobie batonika albo ciasteczko i ja sobie wybrałam wegańskiego KitKata, chociaż staram się bojkotować olej palmowy, ale chciałam spróbować a poza tym miał więcj batoników niż zwykły KitKat :-)

KitKat wegański - dla mnie nowość, całkiem smaczny. Chociaż nie wiem jak smakuje normalny bo jadłam tylko kilka razy w życiu więc nie pamiętam.

A teraz piszę to bo jestem szczęśliwa, że udało mi się w końcu oddać krew, być może uratować komuś życie a na pewno się odmłodzić. Już czuję jak mi się zmarszczki prostują! A na obiad zrobię sobie wielkiego półkrwistego steka!

A na koniec bohaterka dzisiejszego opowiadania, czyli moja prawa żyła :-)


Byłoby mi miło, gdyby ten post zachęcił któregoś(którąś) z Was do oddania krwi. Ja się nie zniechęciłam i za pół roku zrobię to znowu, mam nadzieję że tym razem znowu skutecznie. 




piątek, 17 listopada 2023

Nie zawsze jest tak pięknie jak by się chcialo

Witam po pierwszych posiedzeniach nowego Sejmu RP. Czego komentować w ogóle nie będę bo to jest post o tym jak nie wszystko jest tak piękne jakby się chciało a nie o polityce. To jest pierwszy post po powrocie z wakacji i chcę Wam coś o tym opowiedzieć. 

Jest wiele najgorszych rzeczy do zrobienia po powrocie z wakacji. Wszystkie są tak złe, że nie umiem ich sklasyfikować. Na przykład powrót z lotniska. Jak jest blisko to jeszcze pali licho, ale jak daleko to jedzie się i jedzie, czasami pada deszcz, czasami są korki na autostradzie, no masakra. Potem wraca się do zimnego domu, a jak lato to do gorącego, w ogródzie albo kwiatki uschły albo zgniły albo je coś zeżarło. Lodówka albo pusta albo coś w niej zdechło. No i to wypakowywanie, wynoszenie, pranie, rozwieszanie, układanie, no nie, to ponad moje siły aktualnie. A do tego wszystkiego na sam koniec dochodzą zdjęcia, najczęściej w ilościach kilkuset tysięcy sztuk, robione na trzech telefonach, ajpadzie i aparacie i to wszystko trzeba zgrać i uporządkować. I wiecie co? Tak zupełnie na rzekór wszystkim i wbrew samej sobie postanowilam pokazać Wam dzisiaj nie te najlepsze, najpiękniejsze, najbardziej pocztówkowe fotografie, ale takie, do któych się ustawiasz godzinę w trakcie robienia, wysilasz z kątem padania światła, żeby wszyrzymać oddech, ustawić ostrość i co tam jeszcze, a wyszło jak wyszło. No to takie zdjęcia z moich wakacji dziś ujrzycie.  Ale co Wam będę opowiadać, zobaczcie sami! 

To jest St Marteen. 


To jest Bird Island, czyli Wyspa Ptaków, Antigua. 



To chyba Antigua. 



To chyba Barbados.


St Marteen. 



Ciężko powiedzieć, ale sądząc po po pozycji to może być St Lucia. 


Zachód słońca na oceanie Atlantydzkim. 

Jak powyżej.  

To na pewno Barbados. 

Halloween Party na statku. 

Jak wyżej. I nie, to nie my :-) 

W jednym z tuneli na Gibraltarze. 

To jest na katamaranie, czyli St Lucia. 

Kajakowanie - Antigua. 

Degustacja rumu Mount Gay - Barbados . 

Gran Canaria. 

Skała Gibraltarska. 

To jest St Lucia. 

St Lucia jeszcze raz. 

To jest definitywnie Las Palmas. Na Gran Canarii. 

To miało być pocztówkowe zdjęcie z Barbadosu. 

Ogród Botaniczny, Guadeloupe. 

Ten sam ogród tylko zwierzę trochę inne. 

A na koniec dwie wisienki. Chłop na katamaranie - Numer 2.

A to ja pijąca rum punch (po polsku chyba poncz rumowy) na Wyspie Ptasiej, Antigua. Absolutny faworyt i Numer Jeden na najgorsze zdjęcie z wakacji. Nie pytajcie... 


Jak się bardziej ogarnę to pokaże parę normalnych zdjęć i też opowiem coś oo tych moich wakacjach. A na razie kończę, bo Migusia się domaga pieszczot i ciężko mi się pisze jedną ręką, zwłaszcza jeśli chodzi o polskie znaki. Pozdrawiam serdecznie. 

piątek, 27 października 2023

Słowo wyjaśnienia, czyli dlaczego nie mogę się z niczym wyrobić.

Ostatnie dwa tygodnie były dla mnie jakby ich nie było. Wszystko zwaliło mi się na łeb i sama nie wiem jak to przetrwałam. A właściwie wciąż przetrywam, przetrywuję, przetrwowuję? Ha ha, to musi być jedno z tych słów :-) Mogłam napisać, że wciąż trwam, ale to nie oddałoby dokładnie tego znaczenia czyli tego co mam na myśli. 

Otóż Chłop dostał w pracy propozycję wyjazdu do Francji na parę tygodni, a zdarzyło się to już na początku października, więc wszystko trzeba było zorganizować przed wyjazdem, który odbył się w piątek 13-go. Właściwie to on nie organizował tylko mu wszystko z pracy załatwiali, on musiał tylko sprawdzać i zatwierdzać takie rzeczy jak mieszkanie, przelot, wypożyczenie samochodu itepe. I kiedy wszystko już miał zorganizowane, wypalił z propozycją czy ja bym jednak nie pojechała z nim na tych pierwszych kilka dni. Do mnie dużo nie trzeba mówić - gadasz i masz. Rzuciłam się na stronę najwspanialszego przewoźnika powietrznego zaczynającego się i kończącego na R i zamówiłam najtańszy bilet na ten sam lot. Musielibyście nas widzieć - Chłop wyposażony w walizę, walizkę i małą walizeczkę, priorytety, fast traki, wykupione siedzenie, a ja z partyzanta, z plecaczkiem i na siedzeniu jakie dali, czyli bele jakim i oczywiście z dala od Chłopa. No ale że lot krótki to przeżyłam. Z tym że samolot miał ponad dwie godziny opóźnienia, a gdy już wyruszył to stał przed pasem startowym z czterdzieści minut. Przypadek? Nie sądzę. W końcu to Ryanair, i w końcu piątek trzynastego. 

Po wylądowaniu w Nantes jakoś udało nam się dotrzeć do naszej wypożyczalni samochodów, pobrać Citroena za jakiego zapłaciła Chłopa firma i wyruszyć w drogę na miejsce docelowe, czyli St Nazaire. Jesssu, co to była za przygoda! Nieznany samochód, nieznana trasa, w dodatku po odwrotniej stronie ulicy, raz zjechaliśmy w nie ten zjazd co trzeba, ale cali i zdrowi zajechaliśmy gdzie trzeba. 

Mieszkanko okazało się całkiem fajne, jedyne czego w nim nie było to normalnych kubków do herbaty. I herbaty. Za to był ekspres do kawy z kawą i kubeczkami do kawy. Takimi małymi, że cappuccino musiałam pić z miski do płatków. Oni tak podobno też robią ci Francuzi, jeśli już chcą cappuccino w domu. Ale raczej nie chcą bo to profanacja kawy. No więc tak profanując piłam tę cappuccinę z miski, a herbatę robiliśmy sobie w garnku i rozlewaliśmy do tych małych kubeczków. Nie można się dziwić więc,  że pierwszym priorytetowym zakupem okazały się normalne kubki do herbaty. Ja Wam tę Francję jeszcze opiszę, teraz tylko zagajam żeby się wytłumaczyć dlaczego dwa tygodnie mi minęły jakby ich nie było. 

Spędziłam w tej Francji cały weekend, nie mogąc uwierzyć, że zostawiam Chłopa samego. W poniedziałek rano wróciłam do domu, do Miguni, do pracy. I się zaczęło. Życie miałąm tak zorganizowane przez innych ludzi, że nie miałam już czasu na nic. Ani filmu obejrzeć, ani do kina pójść, Udało mi się usiąść na chwilę przed telewizorem w zeszła niedzielę a i tak nie za długo bo się zrobiła późna noc i trzeba było iść spać. Grałam mecze badmintona, karmiłam świnki morskie, opiekowałam się wnuczką przez tydzień i choć było to zajęcie bardzo fajne i satysfakcjonujące to jednak bardzo wyczerpujące. Ja się chyba nie nadaję na bycie bapcią. Jak inne bapcie to robią? Ja nie mam czasu ani na gotowanie (McDonald przychodzi z pomocą) ani na sprzątanie na bieżąco (posprzątam jak dziecko wóci do domu), ani nawet na kąpiel (umyję się jak pójdzie). Kawę piję zimną nawet. A mała nie jest wcale wymagająca i już ma cztery lata i z powodzeniem się sobą zajmuje. To co ja robię nie tak?

To był pierwszy tydzień, a ten obecny wcale nie lepszy. Bo otóż, mili moi, musiałam zrobić to wszystko czego przy dziecku nie zrobiłam, czyli sprzątanie, pranie, gotowanie, to jeszcze zostałam obarczona dodatkowym obiążającym obowiązkiem pakowania się na wakacje. No bo nie powiedziałam Wam, że Chłop pojechał do Francji pod warunkiem że nie każą mu rezygnować z zaplanowanego wcześniej urlopu. Nie kazali, a nawet zapłacili za jego podróż do domu i z powrotem do Francji po wakacjach. No i  wczoraj w nocy, kiedy wszystko miałam już porobione i zaczęłam się niecierpliwić w oczekiwaniu, okazało się że w czasie, kiedy Chłopa samolot miał startować do Edynburga, on (ten samolot znaczy) jeszcze nawet z tego Edynburga nie wyleciał. I znowu niemal trzy godziny opóźnienia, a Chłop zamiast o północy był w domu o czwartej nad ranem. A wakacje już jutro z samego rana! 

A ja zamiast się pakować, piszę tutaj do Was, żebyście nie czekali bo przez następne dwa tygodnie żadnego wpisu nie będzie. Może na Fejzbuku i Insta coś mi się uda wstawić po drodze, ale tylko przez pierwsze dni i może kilka ostatnich. Bo - i tu już muszę to powiedzieć - wybieramy się w podróż przez Atlantyk! Wylatujemy jutro wcześnie rano z Manchesteru, do którego musimy dojechać a to jest ponad cztery godziny, więc musimy zacząć koło północy. Lecimy na Majorkę, a stamtąd prosto na statek i na Gibraltar, potem na Wyspy Kanaryjskie, a stamtąd już prosto na Karaiby! I wracamy po 16 dniach samolotem z Barbadosu.  

Jest już prawie szósta wieczorem, jestem wykończona, nic nie jest zrobione, nic nie jest spakowane. Idę się zabić!

Żartowałam. Kończąc pozdrawiam, do poczytania jak wrócę, czyli prosto na pierwsze posiedzenie nowo wybranego sejmu Rzeczypospolitej Polskiej. Niech się dzieje!