Muszę w tym momencie objaśnić, jak u nas działa prawo zwolnień lekarskich. Otóż, pracownik ma prawo, niezależnie od branży czy zakładu pracy, być chory do siedmiu ciągłych dni, nie roboczych, tak że jak ktoś zachoruje w piątek i dalej jest chory w poniedziałek, to to są cztery dni. Czyli do siedmiu dni pracownik wypisuje sobie sam deklarację, że był chory, podaje objawy i czy konsultował się z lekarzem. Jeżeli dolegliwość się przedłuża powyżej regulaminowych siedmiu dni, wtedy lekarz wystawia oficjalne zwolnienie, szczerze mówiąc nie wiem jak to wygląda bo jeszcze na szczęście nie korzystałam. Ktoś sobie pewnie teraz pomyśli, jak tu fajnie, można sobie nie iść do roboty kiedy się chce. Otóż, tak i nie. Ponieważ wszystko zależy od zakładu pracy i warunków umowy. Standardowo bowiem pracownik nie ma płacone za pierwsze trzy dni w ogóle, a reszta dni jest opłacana w postaci ustawowego zasiłku chorobowego (przez najwyżej 28 tygodni), w wysokości £92.05 tygodniowo, czyli to jest naprawdę mało, około jedna czwarta najniższej pensji. Tak, że naprawdę ludziom nie opłaca się chorować. Pracodawca może sam ustalać warunki zasiłku chorobowego, pod warunkiem, że nie będzie to mniej niż ustawa nakazuje. Ja mam dobrze, bo mój pracodawca płaci mi sto procent pensji przez cały czas trwania choroby do 28 tygodni, a następne 28 tygodni pięćdziesiąt procent. Mogę sobie więc chorować to i chorowałam. Wróciłam do pracy dzisiaj i mam powiedziane "take it easy" czyli nie przemęczać się. PTSD może utrzymywać się do kilku tygodni, na razie jest nieznaczna poprawa, ale do normalnego stanu mi jeszcze daleko.
W międzyczasie, o zgrozo, musieliśmy się wyprowadzić na czas odrestaurowania chałupy. Wypadek zdarzył się w najgorszym możliwym czasie, tuż przed podpisaniem umowy tymczasowego najmu. Mój samochód, jako większy, miał służyć do przewiezienia najpotrzebniejszych rzeczy. No ale nie było nam dane, więc musieliśmy obyć się jednym samochodem i jeździć z Chłopem tam i z powrotem, bo do jego pojazdu mieści się o połowę mniej niż do mojego (byłego). W niedzielę przewieźliśmy ostatnie rzeczy i koty i od tego czasu mieszkamy już w nowym tymczasowym domu.
Tymczasowy salon
Tymczasowa kuchnia
Ciężko jest. Nie to łóżko, nie te ściany, pod oknami główna ulica. Koty jak to koty, wielce przerażone zmianą otoczenia, próbujemy ułatwić im życie jak tylko się da, Feliway w każdym pomieszczeniu, ale kto ma koty ten wie jak to jest. Dziś rano Tiggy wykopał listwę pod meblami w kuchni, wleźli (wczołgali się) tam oboje i siedzą teraz sobie w tej szczelinie, przynajmniej siedzieli, kiedy Chłop wyjeżdżał do pracy. Ja nie wiem skąd ten kot wie. W starym domu, wiele lat temu, mieliśmy taką ruchomą listwę w kuchni, którą Tiguś sobie lubił odsuwać i uciekać pod meble, kiedy był przerażony. I teraz w każdej kuchni szuka tego samego sposobu. W naszym domu było to niemożliwe, ale ta kuchnia jest z Ikei więc można samemu złożyć i rozłożyć :-)
Tak więc, nie mamy chałupy i nie mamy samochodu. Ale, przekuwając negatywy na pozytywy, w domu tymczasowym będziemy tylko dwa-trzy miesiące, a samochodu aż tak bardzo nie będę potrzebować przez ten czas, gdyż dom mieści się dosłownie tuż za płotem uniwersytetu, na którym pracuję, tak że mam do swojego budynku tylko 10 minut spacerkiem. Gdybyśmy sie nie przenieśli w pracy do innego budynku to byłoby tylko dwie minuty, a tak mam przynajmniej mały spacerek. Właśnie z takiego spacerku wróciłam, bo byłam sobie w domku na lanczyku. Jak miło, nieprawdaż :-)
W domu zastałam dwie sytuacje.
Sytuacja Pierwsza - koty wciąż pod meblami w kuchni. Chociaż Tiguś jak mnie zobaczył to zaraz wylazł. Na zdjęciu pod spodem wyłażący Tiguś.
A te dwie białe kropki na środku zdjęcia poniżej to Migusia. Jej wylezienie zajęło więcej czasu.
Dzika natura! Zdjęcia kiepskie bo znacznie powiększyłam, ale ta górka z trawą jest dosłownie dziesięć metrów za oknem. Bardzo pocieszający obrazek. Z jednej strony domu ruchliwa ulica, a z drugiej syrenki i inne antelopy (nie poprawiać!), tylko lwów i hien brakuje, jak stwierdził Chłop, kiedy mu przesłałam powyższy obrazek :-)
No i tak to. Wczoraj spędziliśmy cały dzień w starym domu. Przez siedem godzin firma transportowa wywoziła zawartość domu do przechowalni, w międzyczasie mieliśmy spotkanie z ubezpieczycielem, rzeczoznawcą, kierownikiem projektu i facetem od podłóg i wykładzin, a dzisiaj mieliśmy się rano spotkać z facetem od mebli kuchennych, ale nie dojechał bo śnieg mu spadł. Ja nie wiem, u nas nic nie spadło. Przełożyliśmy na czwartek.
Powoli dochodzę do siebie.