wtorek, 22 stycznia 2019

W Nowym (?) Domu

Powoli dochodzę do siebie. To niebywałe, jak taka głupia kolizja samochodowa może namieszać w psychice. Kiedy pisałam ostatni post tydzień temu, jeszcze było dobrze, zamieszanie z samochodem, rozmowy z ubezpieczalnią, przesyłanie zdjęć tam i z powrotem jakoś trzymały mnie w ryzach, ale wieczorem już było źle. Musiałam się wypłakać Chłopu w koszulę, a on jak zwykle, cakiem dzielnie to zniósł. Następnego dnia musiałam pojechać do pracy, wysiedziałam na spotkaniach, ale wystarczyło, że całkiem prywatnie odezwał się ktoś na temat, z którym nie do końca się zgadzałam i się rozsypałam. Chłop się bardzo przejął, bo ja zazwyczaj twarda jestem, doradził więc pójście do lekarza, bo to może jakiś efekt zderzenia, który się dopiero objawił. Akurat. No ale w czwartek już do pracy nie poszłam, poszłam za to do tego lekarza. Fizycznie okazało się wszystko w porządku, natomiast na psychikę pani dała mi kilka dobrych rad i Diazepam, którego od razu zastrzegłam, że brać nie będę. No ale to tylko na wszelki wypadek - powiedziała pani doktor, żebym wiedziała, że mogę się wspomóc jak będę w potrzebie. Poradziła mi ponadto siedzenie w domu, aż uznam, że wystarczy, a jak będę potrzebowała oficjalne zwolnienie to mam przyjść w ustawowym czasie i oni mi wypiszą na recepcji, nawet się nie muszę fatygować do lekarza bo wszystko jest w komputerze.
Muszę w tym momencie objaśnić, jak u nas działa prawo zwolnień lekarskich. Otóż, pracownik ma prawo, niezależnie od branży czy zakładu pracy, być chory do siedmiu ciągłych dni, nie roboczych, tak że jak ktoś zachoruje w piątek i dalej jest chory w poniedziałek, to to są cztery dni. Czyli do siedmiu dni pracownik wypisuje sobie sam deklarację, że był chory, podaje objawy i czy konsultował się z lekarzem. Jeżeli dolegliwość się przedłuża powyżej regulaminowych siedmiu dni, wtedy lekarz wystawia oficjalne zwolnienie, szczerze mówiąc nie wiem jak to wygląda bo jeszcze na szczęście nie korzystałam. Ktoś sobie pewnie teraz pomyśli, jak tu fajnie, można sobie nie iść do roboty kiedy się chce. Otóż, tak i nie. Ponieważ wszystko zależy od zakładu pracy i warunków umowy. Standardowo bowiem pracownik nie ma płacone za pierwsze trzy dni w ogóle, a reszta dni jest opłacana w postaci ustawowego zasiłku chorobowego (przez najwyżej 28 tygodni), w wysokości £92.05 tygodniowo, czyli to jest naprawdę mało, około jedna czwarta najniższej pensji. Tak, że naprawdę ludziom nie opłaca się chorować. Pracodawca może sam ustalać warunki zasiłku chorobowego, pod warunkiem, że nie będzie to mniej niż ustawa nakazuje. Ja mam dobrze, bo mój pracodawca płaci mi sto procent pensji przez cały czas trwania choroby do 28 tygodni, a następne 28 tygodni pięćdziesiąt procent. Mogę sobie więc chorować to i chorowałam. Wróciłam do pracy dzisiaj i mam powiedziane "take it easy" czyli nie przemęczać się. PTSD może utrzymywać się do kilku tygodni, na razie jest nieznaczna poprawa, ale do normalnego stanu mi jeszcze daleko.
W międzyczasie, o zgrozo, musieliśmy się wyprowadzić na czas odrestaurowania chałupy. Wypadek zdarzył się w najgorszym możliwym czasie, tuż przed podpisaniem umowy tymczasowego najmu. Mój samochód, jako większy, miał służyć do przewiezienia najpotrzebniejszych rzeczy. No ale nie było nam dane, więc musieliśmy obyć się jednym samochodem i jeździć z Chłopem tam i z powrotem, bo do jego pojazdu mieści się o połowę mniej niż do mojego (byłego). W niedzielę przewieźliśmy ostatnie rzeczy i koty i od tego czasu mieszkamy już w nowym tymczasowym domu.

Tymczasowy salon

Tymczasowa kuchnia 

Ciężko jest. Nie to łóżko, nie te ściany, pod oknami główna ulica. Koty jak to koty, wielce przerażone zmianą otoczenia, próbujemy ułatwić im życie jak tylko się da, Feliway w każdym pomieszczeniu, ale kto ma koty ten wie jak to jest. Dziś rano Tiggy wykopał listwę pod meblami w kuchni, wleźli (wczołgali się) tam oboje i siedzą teraz sobie w tej szczelinie, przynajmniej siedzieli, kiedy Chłop wyjeżdżał do pracy. Ja nie wiem skąd ten kot wie. W starym domu, wiele lat temu, mieliśmy taką ruchomą listwę w kuchni, którą Tiguś sobie lubił odsuwać i uciekać pod meble, kiedy był przerażony. I teraz w każdej kuchni szuka tego samego sposobu. W naszym domu było to niemożliwe, ale ta kuchnia jest z Ikei więc można samemu złożyć i rozłożyć :-)
Tak więc, nie mamy chałupy i nie mamy samochodu. Ale, przekuwając negatywy na pozytywy, w domu tymczasowym będziemy tylko dwa-trzy miesiące, a samochodu aż tak bardzo nie będę potrzebować przez ten czas, gdyż dom mieści się dosłownie tuż za płotem uniwersytetu, na którym pracuję, tak że mam do swojego budynku tylko 10 minut spacerkiem. Gdybyśmy sie nie przenieśli w pracy do innego budynku to byłoby tylko dwie minuty, a tak mam przynajmniej mały spacerek. Właśnie z takiego spacerku wróciłam, bo byłam sobie w domku na lanczyku. Jak miło, nieprawdaż :-) 
W domu zastałam dwie sytuacje.

Sytuacja Pierwsza - koty wciąż pod meblami w kuchni. Chociaż Tiguś jak mnie zobaczył to zaraz wylazł. Na zdjęciu pod spodem wyłażący Tiguś.



A te dwie białe kropki na środku zdjęcia poniżej to Migusia. Jej wylezienie zajęło więcej czasu. 


Sytuacja Druga - poszłąm sobie na górę do sypialni wyszlifować pazura bo mi się zadarł z tego wszystkiego, stanęłam ci ja sobie przy oknie w celu lepszej widoczności świetlnej, a tam...


Dzika natura! Zdjęcia kiepskie bo znacznie powiększyłam, ale ta górka z trawą jest dosłownie dziesięć metrów za oknem. Bardzo pocieszający obrazek. Z jednej strony domu ruchliwa ulica, a z drugiej syrenki i inne antelopy (nie poprawiać!), tylko lwów i hien brakuje, jak stwierdził Chłop, kiedy mu przesłałam powyższy obrazek :-)


No i tak to. Wczoraj spędziliśmy cały dzień w starym domu. Przez siedem godzin firma transportowa wywoziła zawartość domu do przechowalni, w międzyczasie mieliśmy spotkanie z ubezpieczycielem, rzeczoznawcą, kierownikiem projektu i facetem od podłóg i wykładzin, a dzisiaj mieliśmy się rano spotkać z facetem od mebli kuchennych, ale nie dojechał bo śnieg mu spadł. Ja nie wiem, u nas nic nie spadło. Przełożyliśmy na czwartek.
Powoli dochodzę do siebie.

wtorek, 15 stycznia 2019

Z każdej strony dupa zbita

Mówi się, że nieszczęścia chodzą parami. No to dostałam najlepszy dowód na to, że to prawda.

14 grudnia zdarzyła się ta okropna tragedia z moim domem. Prawie miesiąc trwało załatwianie wszystkiego z ubezpieczalnią, czas świąteczny wcale nie ułatwił sprawy. No ale daliśmy radę,  ustaliliśmy kolejne kroki, w końcu coś zaczęło się dziać. Znaleźliśmy mieszkanie zastępcze, zaczęliśmy się pakować, wyznaczyliśmy sobie przeprowadzkę na najbliższy weekend, na szczęście zabieramy oprócz kotów tylko rzeczy osobiste i najpotrzebniejsze, bo dom jest umeblowany i wyposażony. W poniedziałek po weekendzie przyjeżdża firma, która spakuje wszystko co zostanie w domu i zabierze pudła wraz z meblami do przechowalni na czas remontu. We wtorek wkracza firma remontowa, najpierw rozbiorą wszystkie ściany, sufity i podłogi i zaczną suszyć to co jeszcze jest do wysuszenia. Wtedy też będzie można dokładnie ocenić straty. Wtedy właśnie mamy się wszyscy razem spotkać (my, rzeczoznawca z ubezpieczalni i manager firmy remontowej) i ustalić dokładnie gdzie i co robimy. Jeśli trzeba będzie, bo będziemy chcieli zrobić przy okazji coś co przekroczy zakres odbudowy stanu poprzedniego, to dopłacimy różnicę. Ubezpieczyciel przewiduje na wszystko około dwóch miesięcy. Czyli być może pod koniec marca uda się powrócić do domu.
Czas wielkiej niepewności się więc skończył, głowa zaczęła się już uspokajać i zaczęliśmy się przyzwyczajać do nowej tymczasowej rzeczywistości. A tymczasem...

14 stycznia o godzinie 18.00 miałam umówionego weta, żeby zrobić Miguśce badanie kontrolne i coroczną szczepionkę, zanim wyjedziemy do nowego miejsca. O 17.00 wyszłam z pracy. Ruch był wzmożny, jak zwykle o tej porze, ale nie jakoś szczególnie, normalny miejsko-podmiejski rush hour. Wyjechałam z miasta na A1, pozostało jakieś dziesięć minut do domu. Droga dwupasmowa, samochodów nie za gęsto, ale w dali zauważyłam migające światła. Gdzieś tam z przodu coś się działo, widać było, że samochody zwalniają, zwolniłam więc i ja. Zwalniałam coraz bardziej chcąc zachowac odległość, ale samochód przede mną zwolnił z całej siły, z całej siły wcisnęłam pedał hamulca i ja. Usłyszałam zgrzyt ABS-a (czy jak tam te systemy zwał), samochód wzorcowo wyhamował, zatrzymałam się bardzo blisko zderzaka z przodu i zdążyłam pomyśleć "Ufff..." kiedy walnęło mnie coś z całej siły, a za moment jeszcze raz. Ponieważ samochód z przodu już zaczynał odjeżdżać, impet uderzenia nie był zbyt wielki, kobieta z przodu nawet nie zauważyła, że została stuknięta, a jej pojazd nie miał nawet zadrapania. Miał natomiast hak holowniczy z tyłu, który to hak złamał moją tablicę rejestracyjną na pół. W szoku chyba, jak robot jakiś, spróbowałam usunąć się na najbliższe pobocze, za cholerę jednak nie mogłam ruszyć. Co jest, pomyślałam, kół z tyłu nie mam czy co? Przecież napęd z przodu, dlaczego nie jadę? Spróbowałam jeszcze raz i przesunęłam się o jakieś dwa metry do przodu i w prawo, po czym wyszłam na trzęsących się nogach i ze zdumieniem stwierdziłam, że wokół jest pełno ludzi, a samochód, który we mnie uderzył, jest kompletnie zaczepiony o mój bagażnik i po prostu go ciągnęłam.
Sama nie wiem jak i kiedy pojawili się jacyś ludzie, kobieta z samochodu przede mną dzwoniła po pogotowie jednocześnie mówiąc do faceta za mną, któremu wybuchła poduszka powietrzna i nie mógł się wydostać (bo był wielki i gruby a samochodzik mały, opel chyba corsa), facet z ostatniego samochodu też gdzieś dzwonił, zanim wyciągnęłam telefon żeby zadzwonić do Chłopa, z boku już były dwa samochody jakichś służb blokujące jezdnię i wytworzył się ogromny korek. Dosłownie za pół minuty przyjechały dwa wozy strazy pożarnej i dwie karetki pogotowia, policja i jeszcze jakieś samochody służb drogowych, słowem sodomia i gomoria. Dwa pasy całkowicie zablokowane, na szczęście zdarzył się to w okolicy zjazdu (czy raczej wjazdu) tak że przez kawałek czynny był dodatkowy pas wjazdowy, na który to policja kierowała cały ruch. My mieliśmy za zadanie stać z boku i nie przeszkadzać. Do każdego z nas osobno podchodził jeden z policjantów spisując zeznania i zbierając dane, człowiekiem z opla corsy zajęło się pogotowie, facetem z ostatniego samochodu też, bo chociaż twierdził, że nic się nie stało to trochę go bolała klatka piersiowa po wybuchu poduszki. Ja jako nieposzkodowana musiałam tylko podpisać oświadczenie o tym, że nic mi nie jest. Z karetki przesiadłam się do wozu strażackiego, który został nam użyczony do ogrzania się. Na koniec policjant dał nam wszystkim numer zdarzenia i wizytówkę garażu, do którego zostaną odholowane pojazdy oraz zalecenie skontaktowania się z ubezpieczycielem i spędzenie reszty wieczoru przy szklance dżinu z tonikiem. Do domu odwiozła mnie kobieta z samochodu, w który nie wjechałam.

Tak było wczoraj




W domu na przemian płakałam i się śmiałam.

Dziś rano byłam na placu, gdzie zabrano mój samochód. Zabrałam wszystkie rzeczy, oddałam kluczyk. Powiedziano mi wstępnie, że koszt naprawy przekroczy koszt wartości pojazdu. Nie taki był plan. Zaledwie dwa tygodnie temu samochód był serwisowany, zaledwie dwa dni temu przeszedł coroczny przegląd drogowy. Ech...



Nic to, znowu ubezpieczalnia wszystko pokryje. A ja będę się musiała rozejrzeć za nowym samochodem. Ale nie tak miało być. Nie w tym momencie. Kurwa! (wybaczcie)

piątek, 11 stycznia 2019

Tydzień zleciał

Napisałam właśnie komentarz na zaprzyjaźnionym blogu i uznałam, że w doskonale nada się on na dzisiejszy wpis.

Nie mam głowy do pisania, więc tylko odfajkowuję, że wciąż jestem. Jak stary rok mi w życiu namieszał to teraz nowy wszystko musi poodkręcać. Ale kosztuje mnie to nerwów w cholerę i jeszcze więcej czasu.
No to lecę.
Buziak dla wszystkich :-x