czwartek, 8 listopada 2018

Jak w Norwegii padał deszcz.

I tak minął październik, zaczął się listopad, a ja nie mam ani chęci ani weny na pisanie, bo czas jakoś by się znalazł choć z nim bardzo krucho jest. W pracy mam bardzo napięty grafik, w domu wszystko postawione na głowie, po nocach spać nie mogę, a życie toczy się jak się toczyło bo to nieustanna droga do niewiadomego.
Z życiem to w ogóle tak jest, że ono jest jakieś porypane. Człowiek dąży do spokoju za wszelką cenę, a jak mu się już uda osiągnąć jakąś jego namiastkę, i co lepsze, nawet zacząć się do tego stanu przyzwyczajać, to zawsze jakiś grom z jasnego nieba na łeb spadnie i trzeba wszystko przeorganizowywać od nowa i od nowa uczyć się z tym żyć.
Więc, żeby przełamać brak chęci, dzisiaj będzie pierwszy post o moich wakacjach w Norwegii. Oczywiście mam mnóstwo zdjęć, część z aparatu, część z komórki, ale jeszcze nie zebrałam tego do kupy, a nie chcę pokazywać zdjęć tylko z komórki z powodu jakości. Ale dzisiaj będą właśnie te zrobione Ajfonem. A dlaczego? A dlatego, że trzy dni w czasie podróży padało i w ciągu tych trzech dni po prostu nie zabierałam ze sobą aparatu, po pierwsze żeby nie zamoczyć, a po drugie że zdjęcia też byle jakie by były. Uwaga. Będzie sporo zdjęć :-)

*****
Po kilku dniach pięknej pogody i wspaniałych wrażeń, nastąpiło nieuniknione i zaczął padać deszcz. W Molde nie mieliśmy zaplanowanej żadnej wycieczki i całe nasze szczęście. Do południa spędziliśmy czas w łóżku i w restauracji. Ale po lunczu poczułam, że coraz bardziej gnuśniejemy i zaraz będzie nic tylko się zabić. Nakazałam więc wyjście na zewnątrz. Ubraliśmy się odpowiednio do pogody i poszliśmy.


Jak widać na załączonych obrazkach, wszędzie mokro. Nie wiem zupełnie, po co cumowaliśmy w tym porcie, chyba żeby ludzi zabrać na różne wycieczki krajobrazowe. W taką pogodę, wcale nie zazdrościłam tym ludziom wydanych pieniędzy.






Chodziliśmy sobie tak ulicami, w górę i w dół, bo w tej Norwegii to chyba nigdzie nie jest płasko. 


Zamknięty kościół. No ale był wtorek.  


A tu ciekawostka. Jesteśmy na dachu ratusza. Po prostu tak jest wybudowany, że na górze jest normalie chodnik do spacerowania, a obok ulica. Miasteczko, jak wiele w Norwegii, jest wielopoziomowe. 


O, tu widać mnie z mokrą grzywką.  I morką kurtką.


Miasteczko niewielkie, wszędzie blisko. Pospacerowaliśmy półtorej godziny i zaczęliśmy wracać. 


Ale że mieliśmy jeszcze godzinę do wypłynięcia, to jeszcze się powłóczyliśmy. Musieliśmy bowiem zobaczyć ponoć "słynny" hotel Scandia, zbudowany podobno na podobieństwo tego w Dubaju.



Po drodze minęliśmy ośrodek sportowy. Dość spory, jak na taką małą (26 tysięcy) mieścinę. 


Oraz hotel Fjordstuer, zaraz przy brzegu, z przepięknym widokiem na morze. Może nie tego dnia. 


Dosłownie przy hotelu maleńki porcik rybacki.


Wróciliśmy całkowicie przemoczeni, ale nie było nam wcale zimno. Znaczy kurtki nam nie przemokły bo wododporne, ale ja i tak miałam rękaw pod spodem przesiąknięty. Pewnie mi nakapało przy robieniu zdjęć.

13 października zatrzymaliśmy się w Harstad. I znowu, tak jak w Molde, nie mieliśmy żadnego planu. Dowieźli nas do miasteczka autobusem z portu, żadne cudo to nie było, potem uznaliśmy że to był najgorszy przystanek. Nie było tam zupełnie nic. Miasteczko 25 tysięcy, parę kawiarni, centrum handlowe z trzema sklepami na krzyż, tylko jeden sklep z AGD był bardzo fajny i były w nim inowatorskie urządzenia kuchenne. Jak na przykład ręczna kostkarka do lodu, czy specjalny zgniatacz do czosnku z szufladką. No ale.  Pochodziliśmy trochę, jak już byliśmy. Chłop chciał zobaczyć jakieś Działo Hitlera (Adolf Gun) ale było zamknięte, bo tylko od marca do września.


Do tego sklepu musiałam wejść, gdy zobaczyłam przez szybę ten rower, z ubrankiem zrobionym na drutach! Sklep był z wełną, drutami i projektami swetrów, taki jakich pełno w Norwegii. Oni chyba tam zimą nie mają co robić to swetry na drutach dziergają. A potem sprzedają za bajońskie sumy. 


W małym miejskim parku kilka pomników bohaterów II Wojny Światowej. 



A także taka fajna szyba, przez którą Chłopa widziałam normalnie, ale w aparacie wyszło takie coś:


"Świątynia dumania"


I w tym samym parku, pomnik chyba dzieciom.


Musiałam zrobić go z tej strony, gdy zobaczyłm, co jest z tyłu.


Chłop powrócił na chwilę do czasów dzieciństwa...


... a potem to już tylko chodziliśmy. Bardzo podobały mi się norweskie domy. Te poniżej zrobiłam gdy przechodziliśmy przez bardzo bogatą (to od razu widać) okolicę. Niby wyglądają na stare, ale są odpicowane na błysk, nowiuśkie dachówki, dość duże ogrody i widok ze wzgórza na morze oczywiście. 




No a dla kontrastu, taki gargamel z lat sześćdziesiątych. Jakiś budynek rządowy czy coś. 


A po drodze, już na głównej ulicy, takie na przykład dekoracje przydomowe. 


Co mi się rzuciło w oczy w Norwegii, to ilość różnych galerii autorskich. W tych małych sklepikach można nabyć obrazy malowane przez lokalnych artystów, ale także i reprodukcje innych malarzy oraz można oprawić w ramkę swoje obrazki czy zdjęcia.  Te dwa na wystawie podobały mi się najbardziej:



I jeszcze widok na port. 


I tyle by było Harstadu. Następnego dnia zacumowaliśmy w Leknes na wyspie Lofoten. Tam też nie wykupiliśmy żadnej wycieczki, ale sprawdzając wcześniej mapę zaplanowałam trekking to mieliśmy trekking. Leknes nie ma portu, więc żeby dostać się do przystani, musieliśmy być dowożeni specjalną łodzią, tzw. tender. Zabraliśmy sobie zapas jedzenia i picia, ubraliśmy się jeszcze lepiej niż w Molde i pojechaliśmy. 
Naprawdę, pomimo deszczu dało się docenić urok tego miejsca. Zupełnie inne od oglądanych wcześniej fiordów, ale równie przepiękne. Zielone przestrzenie poprzetykane lustrem wody, w słoneczny dzień musi tam być przecudnie. A my niestety, mieliśmy co mieliśmy i postanowiliśmy to docenić. 


Wybraliśmy się w taką niewielką trasę. 


Misteczko naprawdę małe, nie wiem czy można to nazwać miasteczkiem bo tylko 3 tysiące mieszkańców. Po drodze mijaliśmy pojedyncze budynki.



A na końcu było centrum sportowe, a za nim nasza trasa. 



Trasa prowadzi przez teren miejscowego klubu narciarskiego, ta asfaltowa ścieżka to nie droga. To jest trasa narciarska. 



Padało i padało, raz mocniej, raz słabiej. 



Na tej ścieżce pod spodem spotkaliśmy młodego człowieka z pieskiem na smyczy. Pieski w Norwegii muszą być bowiem wyprowadzane na smyczy nawet w dziczy. No i nie mogą robić kupy, co widać na załączonym wyżej obrazku :-) To co że padało, komu to przeszkadza. Na pewno nie pieskowi. Z tą różnicą, że pieskiem był maleńki czarno-biały długowłosy chihuahua. Dreptał tymi maleńkimi łapkami żwawo, ani na krok nie ustępował swemu panu. Powiedziałam do Chłopa: " Popatrz jaki to kraj, u nas takie pieski to paniusie w torebkach noszą..." 


Po drodze zatrzymaliśmy się na lunch pod drewnianą wiatą, przynajmniej dupy nam nie zmokły. A potem poszliśy na wzgórze Himmelsteinborga. 






Po drodze ze wzgórza mijaliśmy całe norweskie rodziny z małymi dziećmi i dziadkami, im deszcz i zimno wcale niestraszne. Była niedziela, więc pewnie obowiązkowo poobiedni spacer.
Poniżej ciekawostka. Garaż. Zauważyłam, że garaże raczej są budowane osobno jako odrębne chatki, ta tutaj jest pokryta... tak, nie mylicie się. Trawą. Podobno taki roślinny dach jest bardzo trwały i energooszczędny ale też i bardzo drogi, a część ubezpieczycieli nie chce wcale ubezpieczać budynków z drewna pokrytych trawą, z powodu częstych pożarów, które są plagą w Norwegii. Chyba nawet jest zakaz budowania z drewna w aglomeracjach miejskich. No ale w pipidówach i na obrzeżach można. Dach z trawy świadczy chyba o zamożności właściciela :-)



A potem się całkowicie rozpadało, zrobiło się zimno  i do kitu, na szczęście zdążyliśmy na ostatni tender. 


A potem... Byliśmy jedynymi pasażerami w łodzi, z nami tylko kierowca (tak, siedział sobie przy kierownicy i kierował) i kilku malezyjskich członków załogi. Nie wiem jak to się stało, ale nie udało mu się przybić do statku za pierwszym razem, a wzmagał się wiatr i fale zaczęły się robić coraz większe. Kołysało coraz bardziej, łódka coraz bardziej przechybała się na wszystkie strony,  oddalaliśmy się od statku zamiast przybliżać, a ja z sercem w gardle starałam się myśleć racjonalnie, że przecież to są profesjonaliści, wiedzą co robią, a łódka jest przecież ratunkowa więc niezatapialna.  Jakoś po pół godzinie udało się z trudem. 
Tego wieczoru odpłynęliśmy z bardzo dużym opóźnieniem, około trzy godziny kręciliśmy się w kółko. Kapitan przyznał później, że miał sraczkę w portkach, a wyjście z Leknes było najgorszym przeżyciem w jego kapitańskiej karierze. Było to w czasie, kiedy nad Wielką Brytanią szalał sztorm Callum.

A potem popłynęliśmy na północ, ale to opowieść na następny raz :-)

środa, 31 października 2018

Bez tytułu

Wczoraj odeszła nasza przyjaciółka, mama naszej blogowej koleżanki Kjujewny, osoba niezwykle miła i ciepła, która dodawała mi otuchy w trudnych chwilach, która służyła radą i pociechą, wrażliwa i tak pełna życia... 

Śpij spokojnie Elu...


poniedziałek, 29 października 2018

Idzie zima.

No i co, że miałam takie ambitne plany na weekend, zdjęcia w końcu do komputera wrzucić, o moich norweskich wakacjach Wam trochę opowiedzieć, zdjęcia co prawda z aparatu zgrałam i posortowałam w folderach, ale na tym się skończyło. Bowiem czas płynie nieubłagalnie i zapachniało zimą, a biedne roślinki kupione późnym latem wciąż w doniczkach. Zresztą, po przebudowie ogrodu i szybkim wstawieniu roślin byle gdzie, domagał się on gruntownej reoganizacji. Mówię o tej części, gdzie się sadzi w nią kwiatki. Na pierwszy plan poszła organizacja kawałka za płotem, od strony południowej. Do tej pory stały tam śmietniki, a wcześniej, pozostawiona przez poprzednich właścicieli, wielka skrzynka z chwastami i agrestem, który wcale nie chciał tam rosnąć a wszystkie trzy owoce zeżarły ślimaki. W sobotę po południu, bo do południa zeszło nam na sprawach bieżących, Chłop przekopał ten kawałek ziemi pod płotem, pomagałam mu jak mogłam w rozbijaniu większych cząstek na mniejsze, na szczęście ziemia okazała się nie być zupełnie do kitu i poddawała się obróbce dość nieźle. Wymieszaliśmy tę ziemię z kompostem i specjalnym grubym piaskiem do lepszego drenażu, po czym wsadziliśmy zakupione jeszcze w sierpniu dwa krzaki porzeczek i dwa krzaki jagód. I tylko na tyle wystarczyło tego miejsca pod płotem. Na koniec zaczęło padać i zmierzchać, więc zakończyliśmy prace, planując resztę na przyszły tydzień. Bo prognoza pogody na niedzielę nie była zbyt optymistyczna.
Ale jak to w Szkocji, prognoza rzadko się sprawdza i poranek powitał nas pięknym słoneczkiem. Z ciężkim westchnieniem, obopólnie postanowiliśmy, że zaczniemy kończyć prace ziemne tego właśnie dnia wykorzystując pogodę, bo listopad dosłownie za progiem i nie wiadomo co będzie za tydzień. Zabraliśmy się do tego oboje jak do jeża, zupełnie bez planu i zmieniając zdanie w miarę postępu. Pole nie jest zbyt duże, jakieś metr dwadzieścia na dwanaście. Plus drugi kawałek na podwyższeniu przy tarasie, tej samej szerokości ale jakieś trzy metry, ten kawałek jednak od razu sobie odpuściliśmy na tę chwilę, bo jeszcze kwitną tam róże. Pokażę je na końcu.
Najpierw osobiście wykopałam wszystkie rośliny z obrabianego terenu, nie było tego dużo i większość to cebulki, więc ma powodu do zmartwienia. Zresztą, planowaliśmy skończyć tego samego dnia i poupychać to wszystko z powrotem w uzdatnioną i spulchnioną ziemię. Ha ha ha (zaśmiała się sarkastycznie...)
Wiedzieliśmy, że ziemia w naszym ogrodzie jest do dupy, ale nie przypuszczaliśmy, że aż tak. Nie ma co się dziwić, nie była ruszana w tym miejscu od wybudowania domu, czyli conajmniej przez jakieś dziesięć lat. Chłop kopał tę glinę, a ja przekopywałam to jeszcze raz, starając się rozbijać grudy ziemi na mniejsze kawałki i usuwając masę korzeni, które nie wiadomo skąd się tam wzięły, bo przecież przekopywaliśmy już ten ogródek co najmniej trzy razy. Większe kamienie i kawałki gliny (!) lądowały za płotem, "w lesie". Zrobiliśmy sobie przerwę na luncz, po czym spostrzegłam, że zaczyna mnie łupać w plecach, więc mówię do Chłopa:
- Wiesz co, kochanie, myślę, że musimy przedelegować prace, żeby nie tracić czasu, bo zaraz się zrobi ciemno a my w czarnej dupie. Ty zostaniesz więc w ziemi, a ja jadę do centrum ogrodniczego po więcej piasku i kompostu, bo to co mamy to na pewno nie wystarczy.
- A jak to załadujesz do samochodu, plecy Cię bolą przecież.
- Poproszę to mi załadują.
I pojechałam.
Jak na ironię, chłopczyna przy kasie był mojego wzrostu i około połowę mojej wagi, ale zgodził się z radością załadować mi te cholerne wory z ziemią i piaskiem do samochodu. Nie tak od razu z radością, bo wzywał najpierw pomocy przez ten ich telefon, ale jakoś nikt z obsługi  nie pokwapił się, lenie jedne, zupełnie jak w polskiej Castoramie. Podziękowąłam i pojechałam z powrotem.
Tymczasem Chłop wpadł na wspaniały pomysł. Jak ta ziemia taka kulawa, to my ją zrobimy naprawdę dobrą raz na zawsze, a potem będziemy tylko udoskonalać jak będzie trzeba. Postanowił, że będziemy ziemię przesiewać przez ogrodnicze sito, a nieprzesiane resztki wywalać za płot, do "lasu". Jak przyjechałam, czekała na mnie wielka dziura i obok niej kupa ziemi do przesiania. Psiocząc i narzekając przesiewałam to czarne gówno do plastikowego pojemnika, Chłop wynosił resztki "do lasu", mieszaliśmy przesianą ziemię z piaskiem ogrodniczym i kompostem i wypełnialiśmy powoli wykopaną dziurę. W ciągu godziny zrobiliśmy około metra kwadratowego, po czym nastąpił zmrok. Wiedzieliśmy już wcześniej, że nie skończymy. Ale wykonaliśmy kawał dobrej roboty i zaczęliśmy końcowy etap. Została naprawdę wielka góra ziemi do przesiania, ale postanowiliśmy, że jak już robimy to porządnie. Aby pogoda za tydzień dopisała.
Ukorzenione rośliny powkładałam tymczasowo do doniczek, cebulki i tak można sadzić później. Najgorzej róże. Ale ten ostatni kawałek ziemi może poczekać. Najważniejsze jest skończyć to co zaczęliśmy.
Wieczorem z trudnością wchodziłam po schodach. Zasnęłam w wannie z kąpielą solną, a dzisiaj po raz pierwszy od lat użyłam w pracy windy. Bolą mnie wszystkie mięśnie, nawet te, które nie wiedziałam, że mam. Starość niestety, nie radość. I tak miałam na tyle rozsądku, że przerwałam prace w pewnym momencie, bo już nie dawałam rady. Chłop, chociaż chuchro takie, jednak silniejszy :-)
A na koniec, obiecane róże, które powitały mnie po powrocie z wakacji. Szczególnie jedna, lawendowa, która wcale się nie zapowiadała na kwitnięcie tego roku :-)


Biała

Żółta

Lawendowa (trochę inny kolor na zdjęciu wyszedł :-))


 Black baccara

 I takie coś. Cyklameny chyba :-)

Do następnego posta!