10 października wszyscy oddawali się wieczornym uciechom, a było z czego wybierać. Część ludzi oglądała występy artystyczne, część ludzi brała udział w game show na żywo, czyli gry z udziałem publiczności, część ludzi słuchała muzyki, tańczyła, oglądała film na wielkim ekranie, grała w kasynie lub po prostu siedziała w barze i piła. Siedziałam właśnie w sali Broadway Show, czekając na występ i na Chłopa, który udał się na chwilę do pokoju. I wtedy z głośników padło głośnie i wyraźne: "Zaobserwowano zorzę polarną na lewej burcie - powtarzam - zaobserwowano zorzę polarną na lewej burcie". I wtedy nastąpił armagiedon.
Lud zerwał się jakby ogłoszono alarm, a raczej podejrzewam, że prawdziwy alarm nie zrobiłby takiego spustoszenia. Starzy, młodzi, ślepi, kulawi, na wózkach, wszyscy rzucili się na pokład. I ja też. Wylazłam, a raczej popłynęłam z tłumem, patrzę patrzę, nic nie widzę, więc uznałam że nie ma sensu bo zimno, wrócę później z Chłopem. Próbując zawrócić wypatrywałam Chłopa, ale gdzie tam, ani słuchu ani dychu, zresztą sytuacja wyglądała jak na Titaniku, wszyscy pędzili w jedną stronę, a ja jak debil, pod prąd. No ale jakoś dotarłam z powrotem na salę koncertową, powoli dołączyli inni ludzie, nikt nic nie widział. Chłop, kiedy dotarł, też stwierdził, że nic nie widział, a pobiegł aż na górny pokład.
W każdym razie.
Po skończonym występie poszliśmy się ubrać i wyleźliśmy na górny pokład, żeby sprawdzić, bo chyba nas przez ten megafon nie okłamali. Staliśmy tak sobie, stali, wpatrując się w niebo, które po dniu mżawym i pochmurnym nagle okazało się czyste i pełne gwiazd. Gapiliśmy się tak i gapili, aż w końcu Chłop zauważył, że ta chmura nad naszymi głowami to chyba jednak nie chmura, bo jakoś się porusza, a poza tym to widać przez nią gwiazdy. I kurcze, rzeczywiście. Wyglądało to jakby biały pas mgły przesuwał się po niebie, a raczej jakby ktoś po tym niebie świecił z daleka latarką. Pojawiało się to i znikało, przesuwało, przepływało, staliśmy na zimnie grubo ponad godzinę aż w końcu się rozmyło i poszliśmy spać.
Następnego dnia mieliśmy dzień na morzu. Jednym z punktów programu był wykład na temat zorzy polarnej, który poprowadził znany (ale i tak nazwiska nie pamiętam) profesor uniwersytecki parający się astronomią. I wtedy dowiedzieliśmy się całej prawdy. Że zorza polarna to nie jakieś specjalnie emitowane światło tylko strumień naładowanych cząsteczek wyrzucanych przez słońce, że zależy tylko i wyłącznie od aktywności słońca, że jak nie ma plam na słońcu to mała szansa na zorzę polarną. I przede wszystkim, że to co widzimy na zdjęciach i filmach, to po prostu, proszę państwa, bujda. Z powodu tego, że ludzkie oko jest niedostosowane do widzenia w ciemności i światło powoduje zanik kolorów, my zwykli śmiertelnicy widzimy zorzę w białym kolorze. Owszem, podobno zdarza się przy ogromnym natężeniu, że jakieś tam kolory wprawne oko może z trudem zaobserwować, ale raczej jako podcienie niż kolorowe światło. Za to urządzenia optyczne dają sobie z tym radę doskonale, pod warunkiem odpowiednich ustawień. W praktyce wygląda to tak, że patrzy się gołym okiem na zorzę i widzi się białe światło, natomiast jak się popatrzy w aparat to widzi się te różne kolory, a występują one w zależności od określonego gazu, na przykład tlen świeci na zielono i czasami w odcieniach czerwieni, a azot w kolorze purpury. Zderzenie tych cząstek daje barwę żółtą, natomiast wodór i tlen świecą na niebiesko i fioletowo.
Tyle teorii. Wieczorem próbowałam teorię zmienić w praktykę, bo światła znowu się pojawiły, ale niestety, za cholerę nie potrafiłam ustawić odpowiednio aparatu. Niby robiłam to co inni, niby miałam wypisane na kartce, co powinno być jak nastawione w aparacie, nic. W końcu uznałam, że pieprzę to. Co zobaczę to zobaczę, szkoda mi czasu na grzebanie w aparacie jak na niebie dzieją się TAKIE rzeczy. Następny przystanek mieliśmy w Tromso, gdzie poszliśmy z Chłopem do muzeum uniwersyteckiego oglądać film o zorzy polarnej, gdzie dowiedzieliśmy się tego samego a nawet więcej. I to właśnie w Tromso według prognozy światło polarne miało dać największy popis. Zgodnie z poradą na wykładzie, zaopatrzyłam się w aplikację na komórkę pod nazwą Northern Lights, za jedyne 99 pensów. Na pokład wyszliśmy około dwudziestej trzeciej. I się zaczęło.
Naprawdę, ciężko to opisać. Światło było momentami bardzo intensywne, pojawiało się na niebie w różnych miejscach i różnym natężeniu, czasami był to pas nad głową przez całe niebo, czasami wyglądało jak trąba powietrzna, czasami pół nieba było podświetlone i promieniowało, bądź kurtyny światła spływały z nieboskłonu. Spędziliśmy na górnym pokładzie kilka godzin, zeszliśmy do pokoju około trzeciej nad ranem. Oto, co udało mi się uchwycić moim ajfonem przy pomocy wspomniajnej aplikacji (nie było łatwo, bo musiałam trzymać komórkę przez jakieś dwadzieścia sekund w pozycji nieruchomej, co było ciężko niemożliwe, stąd rozmazany obraz, wybaczcie). Przysięgam, że to co widzicie na zielono, gołym okiem wyglądało po prostu jak strumień mlecznego światła.
Białe kropki i plamki to gwiazdy. Zamazane zygzaki to dziób staku :-)
A na koniec, zdjęcie dla tych, co nie mają Fejzbuka. A dla tych co mają, wyjaśnienie zagadki. Fotografia poniżej nie przedstawia zachodu słońca. Na fotografii poniżej widzimy księżyc ciemną nocą, odbijający się w spokojnych wodach przy Wielkiej Brytanii. Biała plamka to ptak. Zdjęcie zostało zrobione przy pomocy tej samej aplikacji, która zrobiła moje zorze polarne. Muszę przyznać, że apka radzi sobie w ciemności bardzo dobrze. Nota bene - to była ostatnia noc na statku i pierwsza, kiedy widzieliśmy księżyc. Daleko na północy księżyc po prostu nie był widoczny. I dobrze, bo nie widzielibyśmy zorzy polarnej :-)