poniedziałek, 4 czerwca 2018

Dubaj. Część Druga

Następnego dnia rano obudziliśmy się w znakomitych humorach, choć pęcherze na stopie wciąż dokuczały. Ale przecież nie będę się jakimiś pęcherzami przejmować. Ponaklejałam plastry (które i tak wkrótce odpadły) i jakoś się toczyłam, a raczej stąpałam jak na szczudłach.
Śniadanie w hotelu było wspaniałe. Było tam wszystko, co tylko człowiek jada na śniadanie, nawet curry bo podobno w niektórych rejonach świata ludzie jedzą curry na śniadanie. W zasadzie nic niezwykłego dla nas, bo w każdym niemal hotelu na świecie jest podobne menu, ale ogólnie robiło wrażenie. I kawa normalna z ekspresu, jak ktoś chciał, a nie zalewajka z dzbanka. W każdym razie, po obfitym śniadaniu ruszyliśmy na dalszy podbój Dubaju.

Wjazd na Burj Khalifa wykupiliśmy sobie przez internet jeszcze w kraju, ryzykując stanie w kilometrowych kolejkach, jak nas straszyli na różnych forach internetowych. Kupiliśmy standardowy wjazd na 124 i 125 piętro, bo uznaliśmy że wjazd na 148 piętro, chociaż bardziej komfortowo (bo fast track czyli bez kolejki) i trochę wyżej, to jednak jest za drogo, bo kosztuje dwa razy tyle co normalny, a sorry ale 80 funtów to trochę za dużo nawet jak na taką atrakcję.
Wejście mieliśmy na dwunastą w południe, i ledwo zdążyliśmy, bo z metra wysiedliśmy gdzieś koło jedenastej, a do wejścia na wieżę jeszcze stamtąd dłuuuuga droga. Niby krótka, bo tylko przez Centrum Handlowe, ale... o tym potem.
W końcu dotarliśmy, odebraliśmy fizyczne bilety po króciutkiej kolejce i zostaliśmy skierowani do korytarza, który prowadzi do wind.

 Po drodze zapoznawaliśmy się z historią budowy tego najwyższego budynku na świecie. Burj Khalifa została zaprojektowana przez brytyjską firmę Skidmore, Owings and Merrill, która zaprojektowała również między innymi the Sears Tower w Chicago i The One (nowy) World Trade Center w NY. Budową zajęła się firma Samsung C&T. 


Kolejka do wind była, ale nie dane nam było w niej postać, bo zaraz nas poproszono do środka. Na drzwiach wyświetla się, gdzie w danej chwili jest winda. 


Dolne piętra budynku (od dołu do 16 i 38-39) są zajmowane przez Hotel Armani i rezydencje Armani, na piętrach 43, 76 i 123 mieszczą się tzw. Sky Lobbies, czyli miejsca rekreacyjne dla mieszkańców i rezydentów budynku, z różnymi siłowniami, basenami, jacuzzi, barami, spa i w ogóle, taki wewnętrzny park dla bogatych. Piętra 19-37, 44-72 i 77-108 to prywatne rezydencje, piętra 111-121, 125-135 i 139-147 to prywatne firmy i korporacje, 124 i 148 to piętra obserwacyjne dla publiki takiej jak my, a reszta to piętra serwisowe. Pięter jest 163, ale tak naprawdę ostatnie piętro to 156, powyżej to już tylko konstrukcja mechaniczna. Najwyższe piętro (156) jest na wysokości 584,5 metra, a czubek ma 829,8 metra. Nasze 124 piętro jest na wysokości 452 metrów.
Więc jedziemy. Winda jest wyciszona, ekskluzywna, a wjazd trwa około minuty. Dziesięć metrów na sekundę. Nie czuje się żadnego ruchu, tylko ciśnienie w uszach się zmienia, tak jak w samolocie. 
Wysiadamy i przechodzimy wprost na miejsce obserwacyjne, które jestr po prostu przeszkloną platformą na zewnątrz budynku. Widoki zapierają dech w piersi. Nie że jakieś cudowne i bajeczne, ma się po prostu takie wrażenie jakby się wlazło na wysoką górę i oglądąło panoramę ze szczytu. A przecież do szczytu tak naprawdę jeszcze daleko. Poniżej widok na górę.


A tu już to co widzi turysta. 





No dobra, zdjęcia powyżej specjalnie dla Was trochę podrasowałam. W rzeczywistości komórka zrobiła to:


Tego dnia, podobnie jak i poprzedniego, widoczność była po prostu dość kiepska, zapylenie dość duże, gorąco i ciężko. Tak że raczej dobra decyzja żeby nie wydawać pieniędzy na wjazd jeszcze wyżej, bo zobaczylibyśmy to samo. I tak dobrze, że nasze bilety były na dwunastą bo się trochę przerzedziło. Na piętrze 124-125 można być ile się chce, więc spędziliśmy tam trochę czasu, łażąc dookoła i robiąc tysiące zdjęć. Są też dwa sklepiki z badziewiami, czyli jak w każdym turystycznym miejscu, pamiątkami. Chłop zapragnął doświadczyć "zjazdu z Burj Khalifa" czyli doświadczenie VR (rzeczywistość witrualna), więc wirtualnie wdrapał się na samą górę wieży a potem wirtualnie z niej zjechał na spadochronie. Miałam przy tym uciechy co niemiara, on zresztą też. W ogóle to było bardzo śmieszne obserwować tych wszystkich ludzi w goglach, wykonujących nieskoordynowane ruchy, a na koniec wrzeszczących "Aaaaa! Ja się boję, ja nie zrobię tego! Nieeee!!!!" I faktycznie, nie każdy kończył zabawę, alo mój Chłop skończył bo on jest bardzo dzielny chociaż nie wygląda, i byłam z niego dumna (tu następuje porozumiewawcze mrugnięcie okiem czyli wink).


Taki żyrandolek sobie mieli na schodach


A tu już zjeżdżamy w dół.  


Po drodze zgłodnieliśmy, więc wstąpiliśmy do supermarketu Waitrose po jakiś lekki lanczyk na wynos, kanapka dla Chłopa a dla mnie sałatka i w dodatku po kawałku pysznego ciasta i poszliśmy na zewnątrz na ławeczkę sobie posiedzieć i to wszystko zjeść. Zewnątrz ziało ukropem, ale znaleźliśmy ławeczkę pod drzewkiem więc do zniesienia. Poniżej widok na Centrum Handlowe Dubai Mall. Przez które już zdążyliśmy szybko przejść wczoraj żeby zobaczyć pokaz fontann.


 Poniżej widzicie mostek, na którym stałam nakręcając wideo z fontannami, któe jest w poporzednim poście. 


 Restauracja


Burj Khalifa z ławeczki


Restauracja z widokiem 


No a jak już sobie zjedliśmy i wypiliśmy to udaliśmy się w dalszą podróż do... Centrum Handlowego. Tak szczerze mówiąc to Dubai Mall jako taki emało mnie obchodzi, nie na zakupy tam pojechałam a poza tym wcale tanio tam nie jest, ale jest to największe centrum handlowe na świecie więc jak nie pójść. A poza tym, oprócz sklepów są tam inne cuda i cudeńka i te właśnie chciałam zobaczyć własnymi oczyma.
I co mam Wam powiedzieć??? To jest OGROMNE. Naprawdę, nie do ogarnięcia w jeden dzień, a nawet w weekend. Nie wiem, gdzie byliśmy i którędy przechodziliśmy, bo co chwila znajdowaliśmy się na innym "skrzyżowaniu", na szczęście wszystkie atrakcje są doskonale oznakowane. Szkoda tylko że nie ma na tych znakach odległości :-)
Najpierw chcialiśmy zobaczyć akwarium. Nie wejść do środka, bo po pierwsze szkoda czasu, a po drugie mamy koło siebie Deep Sea World, które jest takie samo a może lepsze. Ale to akwarium jest unikatowym tego typu obiektem na świecie (a jakże) z powodu największej jednolitej szyby zewnętrznej, jaką można było wyprodukować. Gdyby można było zrobić większą to by pewnie zrobili. 
Do akwarium można wejść za opłatą i przejść się wewnętrznym tunelem, a także zobaczyć mini zoo, ale mnie interesowało tylko to co na zewnątrz. Fakt, robi wrażenie. 


A nad samym akwarium inna atrakcja. Oczywiście największy na świecie (a jakże!) ekran HD. A na nim wyświetlane w kółko wideo o  tym co to jest i dlaczego. I też robi wrażenie!


 Jest to po prostu ogromny ekran na ścianie, zmontowany z iluś tam setek czy tysięcy 52-calowych ekranów OLED firmy LG. Doskonała jakość, ileś tam miliardów pikseli. 


Proszę, na górze ekran, na dole akwarium.


A to wyjście z akwarium. Z zadziwiającą ścianą.  


Panel zewnętrzny z drzwiami wyjściowymi stanowi również akwarium z takimi oto rybkam. Trochę było mi ich żal, tych rybek. 


Tak mniej więcej wygląda "skrzyżowanie". Na dole rożne sklepy, na pierwszym piętrze wszystko poza ubraniami, na drugim ubrania, a na samej górze te same sklepy co poniżej, tylko dla dzieci. Na przykład Armani dla dzieci, Dior dla dzieci, Chanel dla dzieci, Ralph Lauren dla dzieci. Oczywiście co chwila kawiarnia, lodziarnia czy inna jadłodajnia. Osobne skrzydło z fast foodami, nawet hotel.  


Stoisko rozrywkowe Samsunga, gdzie można pobawić się najnowszą technologią. 


Jak kogoś bolą nuszki to może sobie wsiąść w taki pociążek. 


Albo zamówić specjalną taksówkę. 


Inne "skrzyżowanie" 


Minęliśmy taką małą kawiarenkę. A w niej takie cudeńka:


Te cudeńka to są po prostu desery i ciasta. Wyglądają tak naturalistycznie, że długo je oglądałam, nie mogąć wyjść z podziwu. Teraz żałuję, że nie skusiłam się na jakieś, ale wtedy nie miałam po prostu ochoty.


Fontanna przy jednym z wyjść. Kolejna atrakcja. Bardzo ciekawa zresztą. 


 Na jednym ze "skrzyżowań" makieta Creeek Tower, nowego planowanego najwyższego budynku świata, który ma być wyższy niż Burj Khalifa. 


Pod koniec miałam dość. Za duże to wszystko, zbyt dużo jak na jeden dzień. Ale warto było zobaczyć, naprawdę warto. Zbliżał się już pod-wieczór, pora było się udać w dalszą wycieczkę. I tu muszę się przyznać, nie do końca trafnie ją zaplanowałam, ale o tym potem. Na razie jedziemy do Dubai Marina. 


Jest to wciąż powstający dystrykt Dubaju, budowany na sztucznie stworzonym systemie kanałów, ciągnącym się wzdłuż Zatoki Perskiej. Na razie liczy 3 kilometry,  ale to dopiero pierwsza faza projektu. Oni tam naprawdę powariowali. 


Promenada liczy obecnie około siedem kilometrów.  


Dokują tam luksusowe jachty, ale po ukończeniiu będzie ównież miejsce dla wielkich statków pasażerskich. Może już jest, ale nie chciało mi się szukać.


Promenada wygląda tak i jest całkiem przyjemnie. Jak widać, zbliża się już wieczór. Czyli jest gdzieś tak po siedemnastej.


Chłop pozujący na tle palmy :-)


Szybko się tam robi ciemno, nawet się nie zdąży zauważyć kiedy.




A potem poszliśmy do Centrum Handlowego. Kolejnego. Na siku i tak w ogóle coś zjeść, bo restauracje na marinie dopiero się otwierały. 


A potem udaliśmy się do ostatniego puntu programu, czyli na Palmę Jumeirah. Chciałam się przejechać wzdłuż palmy kolejką nadziemną. Kiedy dotarliśmy do kolejki, miły pan powiedział nam że owszem, oni jeszcze kursują, ale nie poleca bo już ciemno i nic nie zobaczymy. No to nie pojechaliśmy. I tak nie udało się nam zobaczyć słynnej Palmy. No i tu właśnie popełniłam błąd w planowaniu, bo powinniśmy najpierw pójść na Palmę, a potem na Marinę. No ale cóż. 


Tam w oddali jest wjazd na Palmę. 


Jako że zbliżała się powoli północ, musieliśmy już wracać do hotelu, bo po pierwsze metro jeździ tylko do północy, a po drugie rano trzeba było wcześnie wstać, bo samolot na dziewiątą. No ale żeby wykorzystać czas maksymalnie, pojechaliśmy sobie metrem do ostatniego przystanku, na Creek, skąd mieliśmy blosko do hotelu. Creek to jest po polsku po prostu słona, tymczasowa rzeka. Po drodze sfotografowałam dla Was przystanek metra. Ten żyrandol wydawał mi się wart uwagi, bo wygląda jak jeden z prezentowanych przez Stadust onego czasu. 


Ostatnie przystanek był... w szczerym polu prawie. Uliczką doszliśmy do małej przystani, z której kursowały statki wycieczkowe i rejsowe wzdłuż linii brzegowej. Wciąż kursowały, mimo później pory. 


A potem wróciliśmy do hotelu, przy którym zobaczyliśmy fontannę, której wczoraj nie było :-)



Żeby tak zupełnie nie zmarnować pobytu, zwiedziliśmy sobie nocą trochę nasz hotel. Jakimś cudem znaleźliśmy siłownię. 


I basen. Nie zrobiłam całego bo pływało w nim dwóch facetów. 


Chłop sobie trochę poćwiczył na siłowni :-)))


A w pokoju czekała na nas niespodzianka - wielki kawał czekoladowego ciasta dla nowożeńców.


W sumie to czekał pierwszego wieczoru, ale nie byliśmy głodni więc włożyliśmy do lodówki, żeby zjeść wieczoru następnego, no i przy wyciąganiu z lodówki ta tabliczka z przodu się lekko wzięła i pękła.  


A nazajutrz z samego rana zjedliśmy pyszne śniadanko i zrobiliśmy kilka ostatnich zdjęć. 




Po czym zostaliśmy odwiezieni taksówką na lotnisko, gdzie wsiedliśmy do samolotu i odlecieli w stronę Colombo, z przystankiem w Male. 


Żegnaj Dubaju...



P.S. Tak, do budowy tego wszystkiego wykorzystywano tanią siłę roboczą z dalekiej Azji. Ponieważ Saudyjczycy nie parają się pracą fizyczną, a ktoś musiał wykonać te wszystkie cuda, które sobie wymyślili. I świadomość tego wcale nie przeszkadza mi podziwiać to co widziałam, tak samo jak nie przeszkadzało mi to podziwiać piramidy w Egipcie.

Dlasza część nastąpi wkrótce

wtorek, 29 maja 2018

Dubaj. Część Pierwsza

We wtorek 8 maja były urodziny Chłopa. I w ten dzień właśnie zaczęła się nasza podróż poślubna, z przystankiem w Dubaju.
Lecieliśmy liniami Emirates, dla nas obojga było to pierwsze doświadczenie z tym przewoźnikiem, szczycącym się raczej doskonałą sławą. Faktycznie, samolot z gatunku tych bardziej luksusowych, największy jakim do tej pory leciałam. Piękne i uśmiechnięte stewardessy, świetny zestaw rozrywkowy (ekran, słuchawki, setki filmów i programów do oglądania, telewizja na żywo, programy radiowe, muzyczne, gry i buk wie co jeszcze), zjadliwe jedzenie i picie, dość wygodne fotele i w ogóle luz blus.


Klasa biznesowa to w ogóle luksus, a do pierwszej nawet nie dało się zajrzeć, bo drzwi zawsze zasłonięte dla zwykłego śmiertelnika. Nasz lot był ekonomiczny, w nadziei że nas awansują do biznesowej, ale nie chcieli. Po całonocnym locie wylądowaliśmy rano w Dubaju.
Lotnisko w Dubaju jest największym międzynarodowym lotniskiem na świecie. I jest naprawdę olbrzymie. Do tego jeszcze wrócę, na razie powiem, że pomimo wielkości wszystko przebiega bardzo sprawnie i szybko, chociaż kontrola jest bardziej restrykcyjna niż w Europie i do tego Ci panowie w białych sukienkach i chustkach na głowie.
Zgodnie z radą naszego agenta z biura podróży nie zamawialiśmy transferu z lotniska do hotelu z wyprzedzeniem, więc udaliśmy się prosto do wyjścia gdzie taksówek czekało od groma i trochę i za dowóz z pod same drzwi zapłaciliśmy w przeliczeniu zaledwie 8 funtów, a gdybyśmy zamówili u agenta w kraju, kosztowałoby to nas 18 funtów za łebka, w jedną stronę.
Temperatura w Dubaju próbowała nas zabić już na progu samolotu, zaledwie czterdzieści jeden stopni w cieniu, o dziewiątej rano! A miało być jeszcze gorzej, bo akurat trafiliśmy na falę upałów. Ale żeby skały srały, to co zaplanowaliśmy to zobaczymy!
Nasz hotel Grand Hyatt był pięciogwiazdkowy, ale w Dubaju większość hoteli jest pięciogwiazdkowa więc dupy nie urywa. No, nam prawie urwało, bo takiego przepychu w hotelu to jeszcze na własne oczy nie widzieliśmy. Nawet podłoga miała złote kafelki. Przy wejściu czekali już na nas panowie w białych szmatach, zabrali nam walizki, otworzyli drzwi i zaprowadzili do recepcji, gdzie zajął się nami przemiły pan. W międzyczasie, gdy szykowali klucze i inne formalności, zaprowadzono nas do lobby i poczęstowano kawą i herbatą. Lub czym kto chciał.




Po wypiciu kawy i herbaty poszliśmy się rozejrzeć pobieżnie, a było na co. 


Lobby było ogromne, mieściło kilka kawiarni i restauracji i parę sklepów.



Po krótkiej przerwie dostaliśmy klucz do pokoju, który miły pan postanowił nam dać w klasie wyższej niż zamawialiśmy.  Pokój był na piątym piętrze. Dodam, że w budynku było kilkanaście wind.


Pokój był wielkości mieszkania moich rodziców w bloku. Nie żartuję. 


Łazienka ze wszystkim, co było potrzebne, a nawet więcej. Podejrzewam, że wielkości mojej kuchni razem ze spiżarnią. 



52 calowy telewizor LED, mini bar w pełni wyposażony, łącznie z ekspresem do kawy.


Widok z okna. Na lepszą stronę. 


Kiedy się odświeżyliśmy i nasmarowaliśmy kremem przeciwsłonecznym, zrobiła się dwunasta i trzeba było się zabrać za robotę. Czyli to co sobie zaplanowaliśmy. Na początek przeszliśmy się chwilę po hotelowym ogrodzie.



CIekawy kot do studni wpadł. A raczej kaczka wysiaduje jajka w wielkim dzbanie. 


A potem poszliśmy w miasto. 


Postanowiliśmy, że Dubaj będziemy zwiedzali przy pomocy metra i tramwajów. Przy okazji bardzo byłam ciekawa tego unikalnego metra, któe jeździ samo bez żadnego kierowcy. Wykupiliśmy dzienny bilet w klasie Gold, dzięki czemu mieliśmy zagwarantowane miejsce w pierwszym (bądź ostatnim) wagonie, wygodnie, w bardziej komfortowych warunkach. Niewiele osób jeździ w wagonach Gold, chociaż słyszałam, że w godzinach szczytu mogą być również wypełnione. Nam się nie zdarzyło.


Metro w Dubaju jest bardzo dobrze zorganizowane, choć są tylko dwie linie, jeżdżące w linii prostej. Nie czeka się dłużej niż cztery minuty. Oprócz klasy normalnej i Gold jest też wagon dla kobiet z dziećmi i żaden mężczyzna nie ma prawa tam wejść. Widziałam małżeństwo saudyjskie z małym dzieckiem, gdzie on siedział w normalnym wagonie z dzieckiem na ręku, a żona usiadła w wagonie dla kobiet. A gdy dziecko zaczęło płakać i nie chciało przestać, oboje wysiedli na pierwszej stacji po to, aby uspokoić dziecko. W ogóle, co zaobserwowaliśmy w metrze to niesamowita czystość i spokój. Następnego dnia jeździliśmy drugą klasą dla porównania i jest tak samo, choć więcej ludzi i czasami trzeba było stać. Na ostatniej stacji do wagonów wpadają chłopcy z mopami i przecierają szybko podłogę w każdym wagonie. W metrze nie wolno jeść, pić, żuć gumy, głośno rozmawiać. Poza tym trochę wolna amerykanka, bo jak jest tłok i zwalnia sie siedzenie, to kto pierwszy ten lepszty, nie ma ustępowania. Z wyjątkiem. Kiedy jedzie saudyjskie małżeństwo, zawsze (zaznaczam, że to moja własna obserwacja i niekoniecznie tak jest ale zawsze kiedy ja jechałam metrem) kobieta siada a facet stoi.


Z hotelu do stacji metra było bardzo blisko, pięć minut na piechotę, ale w tym upale zdechliśmy prawie zanim doszliśmy. Na szczęście wszystkie przejścia podziemne i stacje są klimatyzowane. Pierwszym przystankiem jaki sobie wyznaczyliśmy była Deira i Gold Souk. Czyli targ złota. Ale zanim tam dotarliśmy, poszlajaliśmy się trochę po uliczkach z tubylcami i zjedliśmy pyszne kanapki na ciepło w maleńkim lokalnym barze. Tak maleńkim, że właściciel wyniósł stolik specjalnie dla nas, bo jeden jedyny był zajęty przez lokalsów, pijących oczywiście cholerną herbatkę miętową. Wypiliśmy też po orzeźwiającym koktajlu z miętą i po małej butelce zimniutkiej wody. Było cholernie gorąco.


Złoty Souk zrobił na nas wrażenie, ale nie aż tak ogromne. Duża ilość turystów, szczególnie z dalekiego Wschodu i Rosji. Poniżej największy złoty pierścionek świata.    


Och, czego tam nie było. A błyszczało tam wszystko, a świeciło. Wielkie i ciężkie w przeważającej wielkości, z brylantami lub bez, cuda cudeńka, a wszystko ze szczerego, dwudziesto-cztero karatowego złota. No prawie wszystko. Bo zdarzały się tez dwadzieścia dwa karaty. 


Nie mój gust, ale co się naoglądałam to moje. Cen nie ma, jest tylko waga, cena zmienia się każdego dnia i jest zależna od rynków światowych. To nie są stragany, to są najnormalniejsze klimatyzowane, monitorowane butiki z ochroniarzami. 


Tak wygląda stacja metra. 


Żeby dopełnić kolejnegop punktu wycieczki, wyszło nam że lepiej będzie przesiąśc się z metra na tramwaj. Bilet dzienny uprawnia do przejazdu wszystkim, więc nie było problemu. Zrobiło się już późno, kiedy wysiedliśmy na ostatniej stacji tramwaju i zaczęliśmy iść. Z mapy wynikało, że to tylko kawałek drogi, więc co tam. Tymczasem szliśmy i szliśmy i szliśmy i po czterdziestu minutach w upale zaczęły nas już boleć nogi. Na szczęście szło już ku zachodowi, który w tej części świata jest znacznie szybciej niż w Europie. 


I szliśmy i szliśmy i szliśmy, aż po kolejnych czterdziestu minutach w końcu mogliśmy przebiec na drugą stronę nie-wiem-ile-pasmowej jezdni. 


I szliśmy i szliśmy aż w końcu zobaczyliśmy i wiedzieliśmy, że to już niedaleko. 


Po drodze mijaliśmy prywatne wjazdy do luksusowych hoteli. Ze słotymi koniami na przykład na trawniku, bo kto bogatemu zabroni. 


W końcu dotarliśmy do najdroższego hotelu na świecie. Podobno siedmiogwiazdkowego w pięciogwiazdkowym systemie. A właściwie tylko do bramy wjazdowej, bo do Burj Al Arab nie można ot tak sobie wejść. 



A potem poszliśmy do Madinat Jumeirah, który jest... sama nie wiem czym. Turystycznym resortem w arabskim klimacie, z trzema pięciogwiazdkowymi hotelami, kilkunastoma prywatnymi willami, ponad pięćdziesięcioma rozmaitymi restauracjami i barami, oraz lokalnymi sklepikami. I buk wi co jeszcze. Usiedliśmy sobie w pierwszym napotkanym barze i zamówiliśy sobie po lampce Margharity. I nie wiem, czy to ze zmęczenia czy z pragnienia, ale oboje uznaliśmy, że była to najgorsza margharita na świecie. Za słona po prostu. 



Lokalny kot. Nie wiem, czy przyszedł z kimś czy tam mieszkał, zadbany, z obróżką. Nie bojący się.


Poszwędaliśmy się jeszcze trochę, porobiliśmy zdjęcia i postanowiliśmy iść coś zjeść. 



Nie, nie zjedliśmy romantycznej kolacji w jednej z przecudnych restauracji. Jako prawdziwe globtrotery nie lubimy marnować czasu w restauracjach. Poszliśmy więc tak jak mapa pokazywała. Czyli do następnej atrakcji, którą koniecznie chciałam zobaczym, a która mieści się w Centrum Handlowym Mall of the Emirates. Spacer zajął nam tylko pół godziny, więc spoko. Przy okazji natknęliśmy się na posterunek policji z parkingiem pełnym luksusowych samochodów. Policyjnych żeby nie było. Pewnie słyszeliście o supersamochodach dubajskiej policji? Ferrari, Lamborghini. Takie klimaty. Nie robiłam zdjęcia bo się bałam że niedozwolone czy coś. Ale co się naoglądałam to moje.

A tu już wewnątrz Centrum Handlowego. Niech ich szlag trafi, czy oni muszą wszystko robić takie wielkie??


I wspomniany już stok narciarski, dla dzieci chyba. Bo normalny mieści się gdzieś na opłotkach. Bo tak. A kto bogatemu zabroni?



Tajską kolację, całkiem dobrą zresztą, zjedliśmy w jednej z jadłodajni w Centrum. Boszsz, gdyby Stefka usłyszała, że ja w Dubaju, podczas podróży poślubnej, jadłam na szybko w centrum handlowym, to by mnie chyba zabiła. Ale nie mam zamiaru jej mówić :-)


Bucik Sarah Jessica Parker :-)


A potem, bardzo wygodnie metrem dojechaliśmy do ostatniej atrakcji wieczoru. Chcieliśmy bowiem zobaczyć pokaz fontann pod Burj Khalifa wieczorem. 


Dotarliśmy tam dokładnie na jedenastą. Zdążyliśmy tylko zająć doskonałe miejsce widokowe na moście i się zaczęło. 


Filmik z pokazu, specjalnie dla Was :-)


 Niektórzy mogą kręcić nosem, ale mnie się bardzo podobało. Trochę za krótko. A potem musieliśmy już wracać, bo metro zamyka się o dwunastej. Doszliśmy do przystanku na dwudziestą trzecią czterdzieści. Zanim dotarliśmy do hotelu, było wpół do pierwszej.


A przed hotelem chłopcy kończyli zakładać piżamkę na Bugatti :-)


Cdn...