czwartek, 1 marca 2018

Zima nas nie zaskoczyła

Nagle zrobiło się zimno, temperatura spadła poniżej zera, a w mediach zaczęto ogłaszać ostrzeżenia - idzie Beast from the East (Bestia ze Wschodu), czyli arktyczny prąd znad Syberii.
Śnieg spadł we wtorek. Wieczorem wracając z badmintona, myślałam że w portki narobię, droga była po prostu biała, jechałam dwadzieścia na godzinę, zarzucilo mnie odrobinkę przy zmianie biegu na jedynkę, ale każdy jechał tak samo jak ja i odstępy miezy samochodami były p odwieście metrów. W końcu złapałam trochę czarnej drogi na autostradzie to jakoś dojechałam. Ja się po prostu bardzo boję tego białego gówna na drodze. Śnieg cały czas sypał i to sypał mocno. Najgorsze zaczęło się w nocy. Obudził nas huk, nie dość że huraganowy wiatr to jeszcze śnieg z puchu zmienił się w białe lodowe kulki, które waliły w okna jak z karabinu. Ciężka to była noc. Wszystko dudniło i trzeszczało, nawet zatyczki do uszu nie pomogły.
We wtorek rano było pięknie i biało, jako że temperatura była parę stopni poniżej zera to śnieg był leciutki, czysty, puchowy. Odgarnęłam tylko grubą warstwę z samochodu i pojechałam do pracy. Nie zauważyłam żadnych dzieciaków, a droga do szkoły pozostała nie odśnieżona, z czego wywnioskowałam że żadnej szkoly nie było. Autostrada była w porządku, ale już w mieście rozjeżdżona śliska kasza. Bleee. Na pracowym parkingu parę samochodów na krzyż.
W międzyczasie moje koleżanki i koledzy z pracy wyścigowali się w przesyłaniu sms-em zdjęć z własnych ogródków, które miały być wytłumaczeniem, dlaczego nie przyjadą dziś do pracy.  No cóż, praca taka, że możemy pracować z domu to sie nie dziwię. Na całym piętrze stawiły się tylko dwie osoby. Posiedziałam ze dwie godziny, po czym stwierdziłam że zbliża się RED WARNING (ostrzeżenie pogodowe najwyższego stopnia) to wracam do domu. Wracałam w burzy śnieżnej.  Wcale nie za miłe doświadczenie.
Kiedy dotarłam do domu, dotarł do mnie również email od sekretarki dyrektora, żeby iść do domu około czternastej. Około dwunastej natomiast przyszedł email od głównego dyrektora ze słowami: "Nie czekajcie do drugiej, wszyscy proszeni są o powrót do domu TERAZ!". I po kolei zaczęły nadciągać informacje, że pociągi zostają odwołane, komunikacja miejska kończy serwis o dziewiętnastej, a lotnisko jeszcze funkcjonuje ale też zostanie wkrótce zamknięte, więc żeby sprawdzac na stronie. Wisienką na torcie był wpis na naszej osielowej stronie Fejsbukowej. Jeden z mieszkańców bowiem poinformował, że będzie próbowął wybrac się jutro (czyli dzisiaj) do supermarketu, więc gdyby ktoś coś potrzebował to on chętnie zakupi i dostarczy. Parknęłam śmiechem na ten wpis, bo do supermarketu mamy dziesięć minut na piechotę i chociaż samochodem rzeczywiścei trudno, to na piechotę w zupełności można, a nawet fajnie jest tak przespacerować się po mrozie. No ale pomoc sąsiedzka i gest się liczy.
Wieczorem otrzymaliśmy komunikat z pracy, że uniwersytet w czwartek będzie również zamknięty. Tak że siedzę sobie w domu.
Ale nie o tym chciałam pisać, tylko o tym, że wczoraj na moim podwórku wyglądało to tak:



Drzwi do ogrodu


Ogród


Widok na ogród od strony drzwi tarasowych


Metalowy kot po doopkę w śniegu. 


Około czwartej p południu stwierdziłam, że mam ochotę na spacer. Taka gratka może się nie zdarzyć przez długi czas, więc skorzystam póki mogę. Nadmienię, że Chłop pracował normalnie, ale on ma pracy dziesięć minut na piechotę, w tych warunkach może dwadzieścia, to mu żadne drogi nie straszne.
Założyłam legginsy pod spodnie, dwie pary skarpet, czapkę uchatkę i poszłam. Mnęłam zamarznięte jeziorko, które mam zaraz za płotem.


Tak wygląda droga osiedlowa. W tle facet z białym psem. 


I kot na murze.


Mijałam tatusiów z dziećmi na sankach i mamusie z psami, psy wydawały się uwielbiać śnieg.  


O, tyle śniegu nawalilo.




Natknęłam się na zadziwiającą odmianę drzewa trampkowego. 


Zaciekawiły mnie ślady wron na śniegu


które prowadziły do takiej dziury. Co one tam wygrzebywały, nie mam pojęcia. 


To jest droga pomiędzy moim miasteczkiem a pobliską wioską.


Jak widać, chodzenie chodnikiem (z prawej strony) nie było możliwe.


Skręciłam w ścieżke spacerową.



Co chwilę padał śnieg, ale było bardzo fajnie. 


Widać, że ktoś tu przede mną szedł. 


I powrót do domu. Ulicą. Bo chodnik nie do przejścia. 


A kiedy byłam już niedaleko od domu, po jednej stronie miałam taki widok... 


A po drugiej taki.


Widok od wschodu 


Widok od strony Edynburga, czyli od zachodu.


A tu już wejście na osiedle. Tak powinno wyglądać Boże Narodzenie.


Przeszłam ponad osiem kilometrów, zrobiłam dwanaście tysięcy kroków, zajęło mi to dwie godziny i wykończyło. Padłam jak pet zaraz po kolacji. 
W nocy podobno Chłop wstawał, bo miał telefon z pracy o czwartej nad ranem, że jakiś tam alarm w laboratorium się włączył, lodówki zamarzły czy coś, ale ja nic nie słyszałam bo spałam jak zabita. Na szczęście nie przyszło mu do głowy ubrać się i pójść, lodówki mogą poczekać. W decyzji pomogło mu to, że to nie jego próbki były w tej lodówce, he he!.
A dzisiaj rano było tak:


Żaden z kotów nie odważył się wyjść w nocy, być może nie mogły otworzyć klapki. To pod spodem to ślady Tigusia, który pobiegł sobie za krzaczek.


A ja postanowiłam odśnieżyć chodnik dokoła ogródka, żeby można było podejść normalnie do bramy.  No i żeby koty mogły wyjść jak będą miały potrzebę. No i nie chcę nadmiaru błota, przecież to cholerstwo się zacznie za parę dni rozpuszczać. 


Tiguś pomagał mi w robocie.


A metalowy kot po uszy w śniegu. 


Budda wyciąga ręce w nadziei, że go nie zasypie i popatrzcie, nie zasypało! Tylko do pasa :-)




Bramki nie dało się otworzyć bez odgarnięcia śniegu.





Migusia w końcu też postanowiła pójść za potrzebą. 


Daleko nie uszła. Zbadała teren...


...usiadła...


... zakopała...


...i pognała z powrotem do domu.


Nie wiadomo, ile wlaściwie tego śniegu spadło. Cała trudność polegała na tym, że huraganowy wiatr przesypywał go z miejsca na miejsce i porobiły się zaspy, w niektórych miejscach całkiem wysokie. Czerwony alarm wciąż trwa, nie kursują autobusy i pociągi, a ludzie są proszeni o nie wyjeżdżanie samochodem jeśli nie jest to sytuacja kryzysowa, a jeśli już to raczej samochodem z napędem na cztery koła, bo w terenie jaki mamy, bardzo łatwo utknąć pod górkę. A jak się utknie pod górkę...
Wczoraj podobno ludzie wracali do domu kilka, a nawet kilkanaście godzin. Kolega wyjechal z pracy o czternaste i wrócił o dwudziestej. Część autostrady pozostaje zamknięta. Ludzie utknęli  na całą noc. Wszystkiego dałoby się uniknąć, gdyby niektóre osoby wykazały więcej rozsądku i zostały w domu. Nie każda praca to zając. 
RED ALERT ma potrwac do wieczora. 

wtorek, 27 lutego 2018

Obrazki, ach obrazki

W jednym z ostatnich w ubiegłym roku postów pokazywałam obrazy, które zawisły na ścianach w moim domu, powtórzę bo to ma znaczenie w dzisiejszym wpisie:

Hurley Burley:

Tommy: 

Do dużo-formatowych chłopaków na płótnie dołączyła w ubiegłym tygodniu ich koleżanka i trzech kolegów:

Betty Blueberry (czyli Beatka Jagódka)


Morello:

Jorge

Nelson 

I jeszcze jedna produkcja oryginalna, bo znalazłam małą brązową ramkę i nie mogłam się powstrzymać.


Dwa tygodnie wcześniej z jednego z zakupionych świeżych tulipanów odpadły dwa płatki. Były to jedyne z całego bukietu płatki w kształcie serduszka, więc zasuszyłam je w Alicji w krainie czarów obciążonej trzema Harrymi Potterami. Były niesamowite, jak piórka, a po wyschnięciu nie straciły nic ze swojej barwy i kształtu. 


Zmajstrowałam więc kokardkę, przykleiłam płatki i wyszło takie coś. 


Wisi teraz na ścianie pomiędzy Jorgusiem a Nelsonkiem :-) O wiele przyjemniej się teraz zrobiło na górnym piętrze.

poniedziałek, 26 lutego 2018

Ofiara urody

Czas już był na poprawę urody, czyli kolejne domalowanie brwi i kresek na oczach. Bo taki makijaż permanentny to wbrew nazwie, nie jest tak naprawdę, wbrew nazwie, całkowicie permanentny.  Czyli trzeba go odnawiać co jakiś czas. Panie które zabieg wykonują, krzyczą, żeby odnawiać co 18 miesięcy, ale ja zazwyczaj czekam około dwóch lat, tym razem było to 22 miesiące, bo chciałam żeby do wesela się zagoiło. Była to już moja czwarta sesja tego rodzaju, ale zupełnie inna niż pozostałe. Dlaczego? Otóż dlatego, że moja pani postanowiła se zajść w ciążę po raz kolejny, no trudno, niech se zachodzi jak chce, tylko czemu akurat wtedy kiedy ja potrzebuję odnowić ten cholerny tatuaż? Było niebyło, musiałam poszukać nowej pani makijażystki permanentnej, co przyszło mi nielekko bo nie lubię zmieniać przyzwyczajeń. Ale po dogłębnym przeszukaniu internetu, obejrzeniu setek zdjęć i przeczytaniu wielu opinii, wybrałam. Umówiłyśmy się na wstępną wizytę, gdzie sobie porozmawiałyśmy o oczekiwaniach, ustaliłyśmy cenę i datę, a kiedy data nadeszła w zeszły piątek, stawiłam się punktualnie i dwie minuty przed czasem.
Początkowo byłam lekko sceptyczna, gabinet nie była aż tak komfortowy jak u mojej poprzedniej pani, ale za to był prywatny i własny, a nie wypożyczany (moja pani poprzednia makijażystka była tzw. dochodząca do różnych salonów), więc pani nowa nie była niczym ograniczona i czuć było większy luz. Kolejne odczucie jednak pozytywnie mnie zaskoczyło. Zupełnie inna technika, znacznie bardziej skuteczna metoda maskowania bólu, szybkość i sprawność, a przy tym subtelność delikatność. Ujęło mnie to wszystko, a cały zabieg odbył się tak relaksacyjnie, że gdyby nie okresowe przerwy na naładowanie tuszu, pewnie bym przespała wszystko, a tak to przespałam tylko trochę. Po zabiegu dostałam słoiczek specjalnego balsamu gojącego (zamiast zwykłej wazeliny, jaką dawała mi poprzednia pani) i poszłam do domu. Kilka godzin po zabiegu wyglądałam tak:


Następnego dnia oczęta mi spuchły, co było do przewidzenia, ale ogólnie (mając już jakieś doświadczenie w temacie), wrażenie wciąż bardzo pozytywne.


I obrazek porównawczy - na górze w dzień zabiegu, na dole dnia następnego.


A tak wyglądałam w niedzielę, czyli dwie doby po. 


Niestety, w niedzielę po południu w jedno oko wdała się infekcja. Podeszło krwią i zaczęło boleć, ale nie ze mną te numery Bruner. Po przeanalizowaniu wszystkich czynników doszłam do wniosku, że nie zrobiłam zupełnie nic, co mogłoby spowodować infekcję. Natomiast mogło dojść do podrażnienia (i najprawdopodobniej doszło) po zastosowaniu balsamu gojącego na okolice powiek. Zrobiłam co uznałam za słuszne, czyli przetarłam powieki na sucho patyczkiem usuwając resztki maści, a potem wodą przegotowaną lekko. Bo przy makijażu permanentnym nie można oka moczyć, właśnie po to, żeby się wdała żadna infekcja. Dzisiaj rano nie było za dużej poprawy, ale pogorszenia też nie, więc po szybkim przemyśleniu sprawy (i przeczytaniu ulotki balsamu) spożyłam jedną tabletkę Cetyryzyny, jako że leki przeciwhistaminowe zawsze mam na stanie ze względu na okresowe reakcje alergiczne i po kilku godzinach czuję, że działa. Oko jeszcze czerwone ale nie boli. 
I tak oto zostałam kolejną ofiarą urody :-)
Z czego się bardzo cieszę, bo wiem że już za kilka dni będę wyglądała jak człowiek, a nie jak klaun.