poniedziałek, 26 lutego 2018

Ofiara urody

Czas już był na poprawę urody, czyli kolejne domalowanie brwi i kresek na oczach. Bo taki makijaż permanentny to wbrew nazwie, nie jest tak naprawdę, wbrew nazwie, całkowicie permanentny.  Czyli trzeba go odnawiać co jakiś czas. Panie które zabieg wykonują, krzyczą, żeby odnawiać co 18 miesięcy, ale ja zazwyczaj czekam około dwóch lat, tym razem było to 22 miesiące, bo chciałam żeby do wesela się zagoiło. Była to już moja czwarta sesja tego rodzaju, ale zupełnie inna niż pozostałe. Dlaczego? Otóż dlatego, że moja pani postanowiła se zajść w ciążę po raz kolejny, no trudno, niech se zachodzi jak chce, tylko czemu akurat wtedy kiedy ja potrzebuję odnowić ten cholerny tatuaż? Było niebyło, musiałam poszukać nowej pani makijażystki permanentnej, co przyszło mi nielekko bo nie lubię zmieniać przyzwyczajeń. Ale po dogłębnym przeszukaniu internetu, obejrzeniu setek zdjęć i przeczytaniu wielu opinii, wybrałam. Umówiłyśmy się na wstępną wizytę, gdzie sobie porozmawiałyśmy o oczekiwaniach, ustaliłyśmy cenę i datę, a kiedy data nadeszła w zeszły piątek, stawiłam się punktualnie i dwie minuty przed czasem.
Początkowo byłam lekko sceptyczna, gabinet nie była aż tak komfortowy jak u mojej poprzedniej pani, ale za to był prywatny i własny, a nie wypożyczany (moja pani poprzednia makijażystka była tzw. dochodząca do różnych salonów), więc pani nowa nie była niczym ograniczona i czuć było większy luz. Kolejne odczucie jednak pozytywnie mnie zaskoczyło. Zupełnie inna technika, znacznie bardziej skuteczna metoda maskowania bólu, szybkość i sprawność, a przy tym subtelność delikatność. Ujęło mnie to wszystko, a cały zabieg odbył się tak relaksacyjnie, że gdyby nie okresowe przerwy na naładowanie tuszu, pewnie bym przespała wszystko, a tak to przespałam tylko trochę. Po zabiegu dostałam słoiczek specjalnego balsamu gojącego (zamiast zwykłej wazeliny, jaką dawała mi poprzednia pani) i poszłam do domu. Kilka godzin po zabiegu wyglądałam tak:


Następnego dnia oczęta mi spuchły, co było do przewidzenia, ale ogólnie (mając już jakieś doświadczenie w temacie), wrażenie wciąż bardzo pozytywne.


I obrazek porównawczy - na górze w dzień zabiegu, na dole dnia następnego.


A tak wyglądałam w niedzielę, czyli dwie doby po. 


Niestety, w niedzielę po południu w jedno oko wdała się infekcja. Podeszło krwią i zaczęło boleć, ale nie ze mną te numery Bruner. Po przeanalizowaniu wszystkich czynników doszłam do wniosku, że nie zrobiłam zupełnie nic, co mogłoby spowodować infekcję. Natomiast mogło dojść do podrażnienia (i najprawdopodobniej doszło) po zastosowaniu balsamu gojącego na okolice powiek. Zrobiłam co uznałam za słuszne, czyli przetarłam powieki na sucho patyczkiem usuwając resztki maści, a potem wodą przegotowaną lekko. Bo przy makijażu permanentnym nie można oka moczyć, właśnie po to, żeby się wdała żadna infekcja. Dzisiaj rano nie było za dużej poprawy, ale pogorszenia też nie, więc po szybkim przemyśleniu sprawy (i przeczytaniu ulotki balsamu) spożyłam jedną tabletkę Cetyryzyny, jako że leki przeciwhistaminowe zawsze mam na stanie ze względu na okresowe reakcje alergiczne i po kilku godzinach czuję, że działa. Oko jeszcze czerwone ale nie boli. 
I tak oto zostałam kolejną ofiarą urody :-)
Z czego się bardzo cieszę, bo wiem że już za kilka dni będę wyglądała jak człowiek, a nie jak klaun.


piątek, 23 lutego 2018

Humor na weekend

Dzisiaj trochę nietypowo. Ale jak się widzi takie kffiatki, to jak się z nimi nie podzielić, no jak??
Zapraszam :-) Bez komentarza.



"Noc Kupały" Katarzyny Miszczuk






Święta były już dawno, ale...


... już niedługo Wielkanoc :-)



Kto chce pracę?



Edukacja w Polsce.



I na koniec, bardzo mi przykro Moi Czytelnicy...



czwartek, 22 lutego 2018

Post zapchajdziura czyli o kwiatkach


Pisałam już, że bukiet na ślub swój własny chcę wykonać własnoręcznie. Pooglądałam parę filmików na youtube więc, zakupiłam potrzebne akcesorium w postaci srebrnej wstążki i nakazałam Chłopu dostawę tanich kwiatków w celu dokonania praktyk.

Kwiatki zostały dostarczone w okolicach Walentynek, jeden normalny bukiet  z kwiatów mieszanych, a potem pokazywany już bukiet czerwonych róż. No i te róże właśnie zostały przeznaczone na wykonanie próby.
Zgodnie z instruktażem, pousuwałam wszystkie liście i te zielone listki pod samą róża, i zaczęłam układać. W międzyczasie wpadłam na pomysł dokoptowania trzech białych róż z poprzedniego bukietu, ale jedna się rozpadła i zostały mi dwie, nie za piękne już bo trochę przywiędłe, ale przecież to tylko praktyka, co nie? I tak układałam po trzy kwiatki, sklejałam je taśmą klejącą, dokładałam, sklejałam, potem to wszystko rozkleiłam w cholerę bo mi się nie podobało, a na końcu powtórzyłam wszystko jeszcze raz. Trochę łyso było z samymi kwiatami, więc podokładałam pod spodem pousuwane wcześniej zielone liście. Pookręcałam to zielone na dole starą złotą wstążką, pozczepiałam szpilkami, jak doradzano w instruktażach, poucinałam łodygi i powstało coś takiego:


Mój ślubny bukiet będzie wykonany z innych róż, raczej kremowych chyba że ładniejsze będą różowe. I będzie ich trochę więcej i dodam do nich gipsówkę i być może jeszcze jakies inne kwiatki, zobaczę co będzie na stanie w maju. A pomiędzy kwiatki tu i ówdzie powkładam srebrne i niebieskie duperełki, żeby pasowało mi do pana młodego. No i wstążka będzie srebrna. Piknie będzie :-)


Niesiona na skrzydłach weny, skonstruowałam jeszcze od dawna planowany obrazek. 


Ususzyłam swego czasu pięć małych róż. Zrobiłam to w taki sposób, żeby wyglądały naturalnie i nie były ściśnięte. Głowami w dół oczywiście, ale dodatkowo poobwijałam każdą główkę i każdy listek nitką, tak aby nadać im ostateczny kształt. Najtrudniejszy był dobór właściwej ramki, bo musiała być głęboka i tak zwana trójwymiarowa. To, co widzicie, to ramka z Ikei, głęboka na dwa centymetry. Róże są przyklejone (nie pytajcie jak, he he!) do kremowej grubej kartki umiejscowionej z tyłu, a z przodu jest biała kartonowa ramka umieszczona tuż pod szybką. 


Może i nie wygląda na zdjęciu, ale jest to w pełni trójwymiarowy obrazek mojego własnego dzieła, który przyozdabia moją sypialnię. Jako że dzieło "na próbę" okazało się sukcesem,  pozostałe zasuszone różyczki czekają na swoją kolej, aż pójdę znowu do Ikei i zakupię taką samą ramkę.


A bukiet stoi już szósty dzień i ani myśli zwiędnąć. A ja głupia myślałam, że płatki opadną już następnego dnia. Widocznie nagość służy również różom :-)