A w niedzielę nadal była piękna pogoda, więc zechciało mi się krzaki przed domem poprzycinać. Poprzycinałam wszystko łącznie z dziką różą, ale kawałek żywopłotu bezpośrednio przylegający do parkingu przed garażem okazał się być zdumiewająco niebezpieczny, bo krzew ten miał koluchy wielkie na pół palca, wiedziałam że te kolce ma bo nieraz już zahaczyłam wysiadając z samochodu. Ale teraz już się miarka przebrała. I tak wycinałam, wycinałam, aż wycięłam prawie do łysa, pozostało tylko kilka małych pieńków, które Chłop będzie musiał jakoś usunąć.
Idąc za ciosem, przycięłam drzewko w ogrodzie, które okazało się być śliwą, bo znalazłam na nim jedną jedyną zieloną śliweczkę. Drzewo to denerwowało mnie ogromnie, bo obrotowa suszarka na pranie, która została umiejscowiona tam, przez poprzednich właścicieli, zahaczała o gałęzie i z czterech ramion mogłam wykorzystać tylko dwa. No więc zaczęłam przycinać gałązki, potem wielkie gałęzie, a potem popatrzyłam na Chłopa, który kiwnął głową z aprobatą, nie namyślając się wcale poszłam do garażu po narzędzie i wycięłam drzewko osobiście piłą w pień. Trochę czasu zajęło mi zapakowanie drzewka do worka, a potem okazało się że ogromny rozmaryn i tzw. curry plant (pachnie podobnie do lubczyku) też o suszarkę zahaczają, więc zaczęłam wycinać i wycinać i wycinać... zmniejszając to cielsko znacznie, a przy okazji odkrywając, że pod tym całym pararolem gałęzi rośnie sobie delikatnie tymianek. Zrobiłam mu więc, temu tymianku, trochę miejsca do rośnięcia, bo w mojej kuchni tymianek stoi wyżej niż rozmaryn czy ten curry plant. Póki co, niech sobie rośnie. Zielsko to zajęło w worach więcej miejsca niż całe drzewo, więc możecie sobie wyobrazić, jak wielkie to było.
A w czasie kiedy ja pastwiłam się nad roślinnością, Chłop zajął się tym, co Chłopy najbardziej lubią się zajmować, czyli rozbieraniem. Tuż koło drzwi tarasowych poprzedni właściciele umieścili bowiem wstrętną, rozpadającą się już konstrukcję, mającą służyć jako szklarenka. I oczywiście tego okropniucha zostawili, bo kto by tam taki badziew przeprowadzał. No więc Chłop zaczął tę szklarenkę rozbierać, rozkręcając wszystkie śrubeczki i odbijając wszystkie gwózdki, rozbierałby to ze dwa dni, na szczęście ja zakończyłam swoje prace wycinkowe i wkroczyłam do akcji twierdząc, że tak to się nie będziemy bawić, bo nam wysypisko zamkną i że porozbieram to cholerstwo gołymi rękami. Ku zdumieniu Chłopa prawie mi się udało. Nie było łatwo i ja Chłopa zupełnie rozumiem, bo to ze szkła częściowo było i trzeba było ostrożnie, żeby tych szyb nie pobić, bo nikt nie chce pobitego szkła na swoim podwórku. Udało się i piętnaście minut przed zamknięciem wysypiska zajechaliśmy tam w dwa samochody i wywailiśmy to wszystko na śmietnik. Teraz oba bagażniki nadają się do odkurzania, ale to już mała cena za taką robotę :-)
Szkoda, że nie porobiłam zdjęć przed i po, ale coś tam niecoś porobiłam, więc kto ma wyobraźnię ten zobaczy różnicę. A teraz zapraszam na relację zdjęciową z weekendu.
Stare zdjęcie przed. Zwróćcie uwagę na na ten okropny brązowy kredens w kształcie domku, po prawej stronie drzwi:
A teraz - tadam!
A tak wyglądała część przy furtce wyjściowej. Na środku, w oponie rośnie rozmarym i te inne, a za nim widać niewielkie drzewko. Przez otwartą furtkę widać zielone krzaki z ogromnymi koluchami.
A teraz to wygląda tak:
Do ogrodu takiego, jak zaplanowaliśmy, wiele jeszcze brakuje, na razie musimy cieszyć się tym, co mamy. Na koniec kilka skromnych zdjęć mojej ogrodowej flory...
... i fauny (a jakże!):
Fauna buszująca w zbożu trawie (i w koniczynie też):
Pozdrawiam gorąco!