piątek, 2 czerwca 2017

Humor na piątek

O mężu dzisiaj będzie i o żonie i trochę o pogodzie też. Zapraszam :-)


*****
W mieszkaniu w wieżowcu mąż zwraca się do żony:
- Wiesz, chodzi u nas wśród sąsiadów tak plotka, że nasz listonosz miał romans ze wszystkimi kobietami w naszym bloku oprócz jednej.
- To na pewno chodzi o tę okropną Malinowską spod szóstki – stwierdza ze spokojem żona.


*****
Żona wściekła na męża dzwoni na jego komórkę:
- Gdzie ty się szwędasz?
On na to spokojnie:
- Kochanie, czy pamiętasz ten sklep jubilerski, w którym ci się podobał ten złoty naszyjnik z perełką?
- Ależ oczywiście misiu - spuszcza z tonu żona.
- No to jestem w knajpie obok.


*****
Mąż pyta żony jaka dzisiaj jest pogoda?
Żona mówi:
- Nie wiem, bo pada deszcz i jest mgła.


*****
Romuś słyszał rodzinną legendę, że jego ojciec, dziadek, a nawet pradziadek w dniu swoich urodzin chodzili po pobliskim jeziorze, jak Jezus bez mała. Postanowiwszy przekonać się o jej prawdziwości w swoim przypadku, wypłynął w dniu swoich urodzin łódką na środek jeziora - przełożył nogi przez burtę ... i omal się nie utopił.
- Romuś - westchnęła babcia, kiedy go przywieziono do domu - twój ojciec i - świeć panie nad ich duszami - dziadek i pradziadek, urodzili się w styczniu, ty w lipcu...


*****
Podczas strasznej jesiennej ulewy na przejście graniczne podjeżdża zmoknięty i zziębnięty motocyklista. Po sprawdzeniu dokumentów celnik pyta go:
- Cigaretten? Narkotiken? Alkohol?
Motocyklista na to:
- Nie, dzięki! Filiżankę kawy proszę.


*****
Łowi rybak ryby, ale cholery nie biorą. Siedzi tak mocząc sobie kija przez pięć godzin głodny, niewyspany i mokry, bo tu jeszcze deszcz zaczął padać i w końcu powiada:
- Jakbym nie wiedział, że to uspokaja nerwy, to bym to wszystko rzucił w cholerę!


*****
Turysta spotyka Bacę, który się opala przed chałupą, pyta go:
- Jak wam się powodzi, Baco?
- A nie narzekam, miałem wykarczować drzewa, ale przyszedł halny i je powalił, miałem je spalić, ale uderzył piorun i je spalił. Teraz czekam, aż mi trzęsienie ziemi wyrzuci ziemniaki na powierzchnię.



I w związku z moim ostatnim wpisem, kurde, szkoda że nie wiedziałam, bo na pewno bym sobie TAKĄ właśnie kupiła :-))


*****
Niedawno pojawiły się pierwsze na świecie mówiące pralki automatyczne.
Oto jak działają: 
- Włóż proszę białe pranie... 
- Dziękuję. 
- Uwaga, dozuję proszek i nalewam wodę. 
(Po chwili)
 ... Halinaaa!! Na koszuli Stefana są ślady szminki!!!



Udanego weekendu!



środa, 31 maja 2017

Technologicznie

W końcu mam pralkę. Do tej pory radziliśmy sobie tak, że woziliśmy pranie raz w tygodniu do domu Chłopa. Tam się prało, potem trzeba było pojechać ponownie na wymianę wkładu (przecież wiadomo, czarnego z białym prać nie będę) i wywieszenie, a potem powtórzyć operację i tak nawet ze trzy razy. Niby nic, ale zabiera mnóstwo czasu. No to teraz mamy na miejscu.
Trochę nam zajęło podłączenie, Chłop spędził był ponieważ pół dnia na dostosowaniu hydrauliki, bo poprzedni właściciele mieli pralkę Miele, a Niemcy nie dość że pralki robią odwrotnie otwierane, to jeszcze z jakimiś specjalnymi wejściami na rury, wiem bo Chłop w domu ma Miele i się poza tym na hydraulice znam, po tym jak  naprawiłam prysznic w moim starym domu żadna rura mi nie straszna. No chyba że ta z gazem, takiej się nie tykam.
No więc zakupił był Chłop specjalne rury i takie tam te... kolanka ale nijak tego wcisnąć nie umiał bo stara rura nie pasowała. Przyszłam ja w końcu z pracy, zaglądam i mówię, że tą rura musi być krótsza żeby pasowało i żeby ten kawałek na końcu wyciągnął, a on że nie da się bo zaspawana, bo to taka rura jest. No ale. Wypoziomowaliśmy pralkę, umieścili w miejscu, teraz podłączamy do starego systemu. Cieknie. Oczywiście że cieknie, przecież jak się wsadzi grubszą rurę na cieńszą to będzie ciekło. Trzeba coś wymyślić. Poskładałam ten nowy system z powrotem i mówię, nie ma co, trzeba dostosować. Ale tak jak jest to się nie da. Dzwonię do ojca po poradę - mówi Chłop. Guru hydrauliczne popatrzyło na rurę przez ajpada i powiedziało: A weź ty synu tę rurę co masz za długą, to wyjmi tę końcówkę i powinno pasować. No ale Chłop że się nie da bo zaspawane. No ale jak nie spróbuję sama to się nie dowiem, łapię za tę rurę, przekręcam z całej siły, pociągam, wyszła! Powkręcałam system osobiście, poskładałam do kupy co miało być poskładane, guru popatrzył i pochwalił, Chłop podokręcał, bo me babskie rączki to nie za silne są i voila! Pralka działa!
A w ogóle z pralką było tak, że Chłop chciał Miele, bo dobra, niemiecka i nie do zdarcia. A ja chciałam Samsunga. Bo za taką samą cenę co Miele to każda pralka jest dobra, a poza tym to lubię jak mi coś tam gra i pika, a nie tylko same guziczki. Bardzo niechętnie Chłop dał się do sklepu zaprowadzić, gdzie obejrzeliśmy pralki i nawet się trochę nimi pobawiliśmy i się wziął i zakochał. Ja wiedziałam że tak będzie!
No więc wczoraj przyszła i podłączyliśmy ją, a potem włączyliśmy pustą na próbę i tak staliśmy i patrzyliśmy, patrzyliśmy, patrzyliśmy... Pamiętacie pewnie swoją pierwszą pralkę automatyczną? No to taki sam efekt :-)
A oto moja nowa zabawka:


Chłop se guziczki przyciskał, a ja się zajęłam nowoczesną technologią, czyli podłączaniem pralki do Ajfona. I teraz mogę ją sobie kontrolować bezprzewodowo, nawet z pracy!


I mogę sobie ustawić różne programy, mogę ją sobie włączyć i zatrzymać kiedy chcę i mogę obserwować co ona w danej chwili robi. Pod warunkiem oczywiście, że przed wyjściem włożę wszystko do pralki i nacisnę guziczek. Taką technologię to ja lubię!

A poza tym wszystkim jest bardzo ekonomiczna. A dzięki mojej aplikacji ja ją uczynię tak ekonomiczną, że będzie prała za darmo. To znaczy za cenę proszku. Proste. Mamy na dachu baterie słoneczne. No to wstawiam wieczorem pranie do pralki (bo rano mi się nie chce i nie mam czasu), naciskam guziczek. A następnego dnia w pracy obserwuję pogodę. Jak widzę że jest słonecznie to bach, włączam pralkę. I się pierze za darmo. Albo Chłop dzwoni do mnie i woła: Iwona, słońce jest, pralkie włanczaj!
Technologia rzońdzi!

poniedziałek, 29 maja 2017

O kotach - znowu

Weekend minął mi jak z bicza strzelił. Wykończyliśmy kolejny pokój, obejrzeliśmy program w telewizji, niby to nic takiego, ale ostatni raz włączaliśmy telewizor na Eurowizję, więc rozumiecie, wielkie wydarzenie! A w niedzielę byliśmy u znajomych na grillu, miło spędziliśmy czas i w dodatku pojechaliśmy na rowerach, więc rowerami trzeba było wracać, a że w tamtą stronę był z górki to z powrotem było pod górkę i przysięgam - całą drogę się modliłam żebym tylko nie spadła z roweru i nie spowodowała stłuczki, bo wietrznie dość było. Tak że weekend był bardzo udany i wcale mi się dzisiaj nie chciało isć do pracy, ale to nie nowina przecież, bo tak jest co tydzień.
No ale o kotach miało być. Ano, największa sensacja się zrobiła w piątek wieczorem, kiedy to opalając się na słoneczku z przedniej strony domu, usłyszałam szelest i miałczenie, a po chwili i delikatne ocieranie o gołe stopy. Otworzyłam zamglone oczęta swe, a tam... Migusiowy Nażyczony! Pamiętacie, ten z posta tutaj. Zdziwiona niepomiernie pogłaskałam przybysza, pogadałam do niego, jak to się gada do kota, a potem on sobie popatrzył na dom, zwiedził gdzie jest wejście, gdzie okna, a potem odwrócił się w stronę zieleni i zniknął w krzakach, po czym zobaczyłam go idącego ścieżką w stronę domów. Tak jak przypuszczałam, musi to być kot któregoś z sąsiadów, a nasz dom stoi niemal zaraz za rogiem domu Chłopa, w którym to przez ponad miesiąc mieszkaliśmy.
Żeby Wam naświetlić sytuację, przygotowałam taki oto rysunek poglądowy:


Tak że, rzeczywiście, Nażyczony mógł się nam tutaj skądś pojawić. Może mnie poznał, a może on tak do każdego lgnie...
O tej zdumiewającej cesze natury kociej mieliśmy szansę się przekonać w sobotę. Stoję ja sobie nad deską do prasowania, zagłębiona w kontemplowaniu najnowszej piosenki Justina Biebera, z gardzieli mej wydobywa się wdzięczne "Deeeespaaaasiiiitoooo", a  tu nagle sielankę przerywa Chłop. Że mam natychmiast podejść do okna, bo Tiggy!
No podchodzę ja, spodzieram a tam... 
Zobaczcie sami:




Tiggy na parapecie u sąsiadów, a jakże! Na szczęście nie udało mu się chyba wcisnąć przez uchylone okno, bo ja nie wiem co to za ludzie tam mieszkają, a nuż kotów nie lubią? Chłop się bardzo przejął tą niesubordynacją kiciusia, wybiegł więc przed dom i nawoływał "Tiiigunja", "Tiiigunja" (on tak słyszy moje "Tiguniu", he he he!), bo Tiggy jakoś tak bardziej po polsku rozumie, jak się do niego mówi. Po czym z największym zdumieniem rozdziawił gębę jak Tiguś przybiegł na zawołanie i poszedł z nim do domu. Mnie tez szczęka opadła, nie powiem. 
A wisienka na torcie przydarzyła się wczoraj, niestety już bez zdjęć bo nie było kiedy. 
Wróciliśmy dość późno wieczorem do domu, już było ciemnawo. Tiguś czekał na nas na podjeździe do garażu. Żeby Wam przybliżyć miejsce zdarzenia, to popatrzcie na zdjęcie środkowe powyżej. Mniej więcej na środku, pomiedzy dachem garażu a krzakami wodać kawałek chodnika. I na tym właśnie kawałku chodnika pojawił się nie wiadomo skąd, Wielki Rudy Kot. Widzieliśmy go wcześniej, mieszka kilka domów dalej, to naprawdę wielki kot. Wyobraźcie sobie, że Migusia waży 3 kilo, Tiguś 4 i pół, różnica w wielkości jest zasadnicza, jak mniej więcej połowa kota. No to wyobraźcie sobie, że ten Wielki Rudy Kot wygląda do Tigusia tak jak Tiguś do Migusi, ze sześć kilo jak nie więcej. I teraz stała się rzecz z prędkością błyskawiczną, nikt nie zdążył zareagować. Ani Tiggy, który stał jak stał, z rozdziawioną paszczą, ani ja, która tylko zdążyła wyszczerzyć oczy, ani Chłop, którego na tę chwilę zamurowało. Z domu wybiegła Migusia. Podbiegła do Wielkiego Rudego Kota, nastąpiło zderzenie wzrokowe, z którejś paszczy rozległ się syk, po czym Wielki Rudy Kot podwinął ogon pod siebie i zaczął uciekać, a Migusia za nim!  Nie odbiegła za daleko, pogoniła go tylko do jego własnej posiadłości.
Na własnej piersi herszta podwórkowego wyhodowałam...