czwartek, 5 stycznia 2017

Gdzie byłam jak mnie nie było

To był mój drugi taki Sylwestrowo-Noworoczny wyjazd w życiu. Pięć noclegów w maleńkiej miejscowości Sledmere w północnym Yorkshire. W domku, który został przebudowany z budynków straży pożarnej. To okienko na górze to moja sypialnia. Nie będę pokazywać jak wygląda w środku, bo telefonem to zdjęcia wychodzą wiadomo jakie, ale jak ktoś chce sobie zobaczyć to może tutaj.


Widoki z tyłu domu mieliśmy jak poniżej. Przestrzeń, pustka, i cisza przerywana co jakiś czas beczeniem owiec. Pogoda była w kratkę, więc wykorzystywaliśmy co się dało i jak się dało. W ramach możliwości oczywiście, bo wiadomo jak się człowiek czuje po Sylwestrze. Ale o tym potem. 



Ostatni dzień roku całą ekipą pojechaliśmy do Scarborough, gdzie trochę połaziliśmy po plaży i porcie, ale głównym celem było Sea Life Centre, czyli tamtejsze oceanarium. 


Nie było duże, ale bardzo ładnie zorganizowane, najfajniejsze było że co pół godziny odbywały się prezentacje różnych żyjątek, gdzie można było usłyszeć indywidualną historię niektóych zwierząt, a także wiele bardzo informacji na temat gatunku. Prezenterzy byli bardzo mili i niezwykle ciekawie opowiadali i odpowiadali na zadawane pytania. Pierwszy raz w życiu widziałam na przykład jak wylęgają się małe rekinki i płaszczeczki. Dowiedziałam się że flądry się nie kamuflują, tak jak ta na zdjęciu, one się po prostu takie rodzą, w dodatku rodzą się normalne a dopiero w miarę rośnięcia wykrzywiają się w ten dziwaczny sposób. 


Smocze koniki morskie


Rozgwiazda z fajnymi białymi oczami



Żółwik morski z fajnym ryjkiem, uratowany z jednego z pubów w Edynburgu (!)


Niebieska mątwa


Nemo i Dory :-)


Najciekawsze meduzy, jakie widziałam. 


Poniżej focze dzieci. Urocze, przypominały mi zachowaniem małe kotki. Podążały za nami krok w krok, zaciekawione i skore do zabawy. Ta najciemniejsza, na dole po prawej, potrafiła wykonywać sztuczkę polegającą na kręceniu się w kółko na sygnał ręki. Po prostu kręciło się wystawioną w jej stronę dłonią, a ona kręciła się w kierunku dłoni. Zdurniała na moment, kiedy z Chłopem zaczęliśmy kręcić dwiema rękami w różne strony. Mieliśmy ubaw przez pół godziny, a kiedy odeszliśmy, foczki popłynęły do innych ludzi w poszukiwaniu zabawy. Nie mają jeszcze roku, zostały wyłowione lub znalezione na plaży w stanie wyczerpania, odkarmione, odchowane, w tej chwili chodzą do przedszkola, gdzie uczą się foczych manier i jak tylko będą gotowe na samodzielne życie, zostaną wypuszczone na wolność. W foczym sanktuarium mieszka kilka dorosłych fok (jedną z nich widać przepływającą na zdjęciu), które nie nadają się do życia na wolności z powodu upośledzeń, jak zanik wzroku czy orientacji przestrzennej. 
W ośrodku znajduje się foczy szpital, w którym aktualnie przebywają dwie kilkutygodniowe foczki, biedaki takie że aż szkoda gadać. Naświetlają je lampami, odkarmiają, przywracają do życia jednym słowem. Bo to miejsce to nie tylko wodne zoo, to także ośrodek rehabilitacji i szpital dla wodnych zwierząt, organizacja charytatywna utrzymująca się z datków i pomocy państwa. Miesięczne utrzymanie takiej foki na przykład to około dwa tysiące funtów.  


A w innym akwarium...


Można podziwiać również pingwiny


i azjatyckie wydry, któe są niewątpliwą atrakcją, jako że są najmniejsze z wszystkich gatunków i tylko dwie, w dodatku bardzo już dojrzałe. Średnia życia takiej wydry wynosi dziesięć lat, a jedna znich ma już lat szesnaście. Najstarszym mieszkańcem jest żółwica morska, uratowana z wybrzeży Grecji po zderzeniu ze statkiem. Ma sześćdziesiąt lat. Żółwicy na zdjęciu nie ma.


Po powrocie z tej wspaniałej wycieczki nastąpiło sylwestrowe party, którego opis zostanie przemilczany, wspomnę jedynie że było bardzo fajnie i poszłam spać około szóstej nad ranem, a obudziłam się około dziesiątej rano z kacem i zachrypniętym gardłem. Nie ja jedyna, więc w celu powrotu do normalności zebraliśmy się na odwagę i poszliśmy wszyscy w mróz i deszcz, w wicher i zaspy, nad morze. Długo nie pochodziliśmy bo wszystkim poodmarzały uszy, ale i tak było fajnie. Następnego dnia pozostali uczestnicy wydarzenia zabrali się i pojechali, bo w Anglii nie ma tak dobrze jak w Szkocji i musieli wracać wcześniej do pracy. A my mieliśmy domek cały tylko dla siebie. Żeby nie było że nic nie robiliśmy, to robiliśmy. Poszliśmy sobe na spacerek, a potem jedliśmy, piliśmy i oglądaliśmy filmy i różne takie programy. 
A trzeciego dnai stycznia wybraliśy się na wycieczkę do miasta York, które jest stolicą hrabstwa Yorkshire i jednym z najstarszych miast Anglii, założonym przez Rzymian, a potem podbitym przez Wikingów. Leży nad dwiema rzekami: Ouse i Foss, które często wylewają, mimo licznych zabezpieczeń. 


Jedną z atrakcji miasta jest Clifford's Tower, czyli pozostałości zamku. 


Ulica zwana Shambles czyli Rzeźnicka, to jedyna w całości zachowana ulica średniowieczna w Europie. 


Nad miastem góruje Minster czyli Katedra. Muszę przyznać że robi wrażenie. Jest ogromna. Nie byłam w środku, bo trzeba płacić za wstęp :-)
Nie, nie jestem chytra. Ale już na początku uznałam że szkoda czas i pieniądze marnować na wnętrza zabytków w miejscu, do którego będę przecież mogła wielkrotnie wrócić, bo rodzice Chłopa mieszkają zaledwie pół godziny drogi stąd, więc zaplanowaliśmy sobie już porządne zwiedzanie na lato, kiedy będzie cieplej i jaśniej. 




Konstantyn Wielki, jeden z najznakomitszych cesarzy rzymskich zapisał się także w historii Anglii. Jego ojciec Konstancjusz zmarł w Eboracum, czyli dzisiejszym York. Po jego śmierci Konstantyn został obwołany cesarzem przez wojska stacjonujące w Eboracum. I wtedy się wszystko zaczęło... Znaczy przeszedł się na chrześcijaństwo, przeniósł stolicę do Konstantynopola, który se w tym celu zbudował i tym samym spowodował upadek cesarstwa.


A potem poszliśmy na mur. Doskonale zachowane mury obronne mierzą dziś jakieś trzy i pół kilometra i opasają niemal całkowicie stare miasto. Naprawdę fajna przechadzka. 


Widok z murów na Minster. Z takich murów wszystko bardzo fajnie widać. 


Interesujący prywatny ogród.


Albo taki...


Żeby dostać się z jednej częścii murów a drugą trzeba przejść się kawałek nad rzeką. 


Murami doszliśmy do celu, którym było Muzeum A celem naszej wędrówki było National Railway Museum, czyli muzeum kolejnictwa. Nudne??


Ależ nic podobnego! Można sobie popatrzeć jak i czym podróżowała (i wciąż podróżuje) rodzina królewska. 


Te wagony wyglądają niesamowicie. Istny dom w pociągu. 


Jeden z królów miał nawet łazienkę z wanną!


Zobaczcie jak fajnie zapakowane do transportu są te rzeczy. 


Stare tabliczki rozśmieszały, a najbardziej te: "Żaden oprócz firmowych koni nie ma prawa pić z tego koryta". I "Mężczyźni zatrudnieni przez farmerów nie mogą przechodzić przez tory żeby zabrać bańki z mlekiem" 


Fascynująca była hala z lokomotywami. Od najstarszej lokomotywy parowej zwanej Rocket czyli Rakieta, ta żółta na drugim zdjęciu poniżej, poprzez najszybszą zarejestrowaną na świecie lokomotywę parową Mallard, do japońskiego Shinkansena. W którym sobie można posiedzieć, posiedziałam i ja. Nie trzeba być wielbicielem pociągów czy maszyny parowej, żeby się nie nudzić. To muzeum jest po prostu wspaniałe.



Kolejna hala to różne memorabilia kolejowe z najróżnistych miejsc. Na przykład ta tabliczka. Rozpoznaje ktoś?


W ostatniej hali, zwanej pracownią, stał sobie słynny Flying Scotsman, czyli ekspresowy pociąg osobowy z Edynburga do Londynu. Zbudowany w 1923 roku  roku, zakupiony przez Muzeum w 2004 za 2,3 miliona funtów, przeszedł gruntowną dziesięcioletnią renowację. Jak Chłop go zobaczył to wykrzyknął: "Rób zdjęcia, rób! Tak jak dzisiaj to już go chyba nie zobaczysz!" Chyba był w przeglądzie. Pociąg, nie Chłop :-)


Flying Scotsman (czyli latający Szkot) to najbardziej fascynujący pociąg w Wielkiej Brytanii, w tej chwili wyłącznie wycieczkowy. Taka jednodniowa wycieczka kosztuje od stu pięćdziesięciu funtów wzwyż i jego trasa jest ogłaszana przez media publiczne, więc ludzie stoją w różnych miejscach i czekają aż przejedzie ten słynny wehikuł. W maju ubiegłego roku Flying Scotsman powrócił na chwilę do Szkocji, możecie sobie zobaczyć co się wtedy działo:

 

Tak że, pomimo że zarzekałam się że nie zwiedzam miasta wewnątrz, jestem bardzo zadowolona że zgodziłam się na wejście do tego muzeum, z którego wyszliśmy wykończeni ale za to szczęśliwi.
Już się ściemniało, ale dokończyliśmy naszą wędrówkę po murach i jeszcze raz przeszliśmy romantycznymi uliczkami uroczego miasta York. 



A potem ostatnia noc w Sledmere i powróciliśmy szczęśliwie do domu. Szkoda że tak krótko, szkoda że tak szybko minęło. A do York wrócę, muszę, to miasto aż kapie historią.  





sobota, 31 grudnia 2016

Ostatni dzień roku

Ostatni dzień roku spędzam nietypowo jak dla mnie, bo poza domem. Z przyjaciółmi. Mieszkamy sobie w uroczym domku w przepięknym Yorkshire, spacerujemy, jemy, bezstresowo i gramy sobie w różne gry. W tej właśnie chwili na przykład, wszyscy sobie grają w "Kim jestem", był już Mick Jagger, Kate Moss, Harrison Ford, a teraz jest James Bond. Ja dołączę jak skończę.
Właściwie to chciałam tylko złożyć najserdeczniejsze życzenia noworoczne.

Sobie życzę żeby mój dom sprzedał się szybko i za więcej niżbym chciała, żeby udało mi się kupić dom, do którego będę wracała z radością. Żeby moje dzieci poukładały sobie życie zgodnie z własnym przekonaniem. Ciekawych tematów do pisania sobie życzę bo ileż mozna pisać o sobie i swoim nudnym życiu?  I energii do życia sobie życzę, bo coś ostatnio szwankuje. Więcej spotkań z moimi wirtualnymi znajomymi bo im dłużej Was znam tym bardziej mi na Was zależy.
A najbardziej to ślubu na Mauritiusie sobie życzę, o!

A Wam Mili Moi życzę żeby słońce świeciło jak najdłużej, żeby zima była zimą, a lato latem było. Żeby każdy miał co do garnka włożyć, a dzieci żeby miały nowe buty kiedy ze starych wyrosną. Żeby każdy czuł się bezpiecznie, nie tylko we własnym domu. Niech matki rodzą dzieci jeśli chcą, a ojcowie niech będą ojcami. Żeby nikt nie musiał się obawiać o przyszłość swoją ani swoich bliskich.
Żeby rok następny był lepszy od poprzedniego.







środa, 28 grudnia 2016

Jakoś poszło

Niby się nic nie wydarzyło, święta jak co roku, wigilia, pierwszy dzień i drugi, a potem leżenie i odpoczywanie po, ale jednak wydarzyło się wiele w ciągu tych paru dni, aż nie chce się o tym wszystkim pisać.
Najpierw więc była Wigilia, tradycyjnie postanowiłam jak wiecie, czyli z barszczem, uszkami i całym tym blichtrem, który u mnie w nieco ograniczonej wersji, bo choinka nie taka a i goście trochę inni niż zwykle. Cudzoziemscy.
Wszystko przygotowałam już w piątek, Chłop dzielnie pomagał mi przy pierogach i uszkach, mył gary na bieżąco i pilnował żebym była zadowolona. No i byłam. Całą wigilię skończyłam gotować przed dziewiątą, na sobotę zostawiając sobie jedynie rybę. Nigdy nie poszło mi tak sprawnie.
A w sobotę przyszli goście. Najpierw pooglądaliśmy sobie nowy Top Gear, w końcu zagoniłam ich wszystkich do jadalni. Jako że Chłop cały dzień się internetowo edukował z polskich tradycji wigilijnych, to on był prezenterem kolacji, ja tylko dopowiadałam. I mimo że nie było tradycyjnych dwunastu dań, bo wybrałam tylko to co mi osobiście najbardziej smakuje, to byli zachwyceni barszczem z uszkami, pierogami z kapustą i grzybami, ryba po grecku, śledziami w dwóch odsłonach oraz sernikiem i makowcem, którymi szczególnie zachwycał się Chłop. Upiekłam też chleb, który wyszedł popisowo, więc jak mogli się nim nie zachwycać? Jedynym minusem był brak mojej córki, która nie zjawiła się na Wigilii z powodu pracy (zrozumiałam), w pierwszy dzień świąt z powodu kaca (wkurzyłam się), a w moje urodziny bo miała migrenę po kacu. Cóż, takie się ma dzieci, jakie się wychowało. Przynajmniej przeprosiła.
Pierwszy dzień świąt był po brytyjsku. Czyli tradycyjny biad z pieczenią z pięciu ptaków zamiast indyka, bo kto lubi indyka. Dojadaliśmy to wszystko w drugi dzień świąt, po obiedzie grając w różne gry i szarady, podczas których umieraliśmy ze śmiechu.
No i moje urodziny... Cudowne prezenty, życzenia przez telefon, życzenia na Fejsbuku, nicnierobienie i totalny luz. Całe święta wiało i padało, do samochodu ciężko było się dostać a co dopiero na spacer. Tak że kisiliśmy się w tych czterech ścianach, ja, Chłop, jego ojciec, matka i dziadek. Ale było fajnie, wesoło i w ogóle miło i nie żałuję ani chwili.
Nadszedł czas pożegnania. Już w samochodzie wyczułam że coś jest nie tak. Zapytałam tylko czy jest smutny, odpowiedział że tak. O przyczynę nie pytałam, wiadomo jak to jest przy pożegnaniach. Rozkleił się w domu. Rozkleiłam się i ja. Płakalismy oboje.
To prawdopodobnie ostatnie takie święta, gdzie byli wszyscy ci, których najbardziej kocha.
Matka ma zaawansowany stopień Alzheimera. Ojciec początkowe stadium raka prostaty. Dziadek... okaz zdrowia, ale ma już dziewięćdziesiąt sześć lat.
Nie wiadomo co będzie za rok. Trzeba żyć tak jakby każdy kolejny dzień miał być tym ostatnim...