czwartek, 20 października 2016

Prędzej umrę niż się doczekam

Tak nachwaliłam tę służbę zdrowia w Szkocji, a tu fik, NHS pokazał mi środkowego palca.
Znowu miałam atak. Nie wiadomo czego bo wygląda jak wyrostek a chyba na pewno nie jest. Ja mam swoje podejrzenia ale nie chcę lekarzy oświecać, bo chcę żeby mi normalnie do tych bebechów zajrzeli i sami znaleźli. Być może moje problemy ze stawami są z tym powiązane, ale to może stwierdzić tylko specjalista. Prześwietlenie wykazało jakąś nieprawidłowość wokół stawu, ale ten kto interpretował zdjęcie nie był w stanie powiedzieć co to może być, pani doktor też nie wie. No to skierowanie do reumatologa mi dała, może cos więcej zobaczy. Jak w końcu dostanę tę wizytę. Ale dopiero minęły cztery tygodnie od skierowania więc się jeszcze nie martwię,
Zmartwiłam  się za to brakiem wiadomości z kliniki gastroenterologicznej, do której skierowano mnie w czerwcu. Minęło bowiem osiemnaście tygodni (!) a tu nic. Dzwonię więc do przychodni zapytać o co chodzi, i czy faktycznie skierowanie zostało wysłane czy jaja sobie robią. Nie robią sobie jaj, skierowanie poszło 13 czerwca. I niech se zadzwonię do szpitala, tam mi więcej powiedzą.
No to dzwonię. Po przekierowaniu mnie do odpowiedniego oddziału odbiera pani. Mówię jej co i jak, że skierowanie poszło 13 czerwca, że już osiemnaście tygodni i nic. A pani na to, że ona wie że zalecenie rządowe jest maksymalnie dwanaście tygodni, ale w tej klinice czeka się pięćdziesiąt.  Pięćdziesiąt tygodni!!! Taki jest obecnie czas oczekiwania na wizytę w cholernym szpitalu. Mówię, że ja się przecież źle czuję i potrzebuje tej wizyty bardziej niż kiedyś. No to pani żebym poszła do lekarza po skierowanie błyskawiczne i wtedy dostanę się szybko. A ja na to, czy jak dostanę ataku i pojadę na emergency do szpitala to czy wtedy będzie szybciej. Pani z uśmiechem (tak przynajmniej ją sobie wyobraziłam) odpowiada że tak, że wtedy zrobią mi od razu całą potrzebną diagnostykę. No to teraz wiem co zrobić jak mi się następny atak zdarzy. Kłopot w tym że... ja nie uważam żeby to był aż tak straszny ból. No bo skoro mogę oddychać i chodzić, nawet skulona, to jeszcze nie tak źle ze mną. Głupia jestem, bo już nie raz postawiono mi z tego powodu niewłaściwą wstępną diagnozę, bo kto podczas na przykład ataku kolki nerkowej chodzi i się jeszcze uśmiecha, chociaż oddychanie przychodzi z trudem, zimny pot zalewa człowieka i nie da rady przyjąć wyprostowanej pozycji?
Chyba trzeba będzie zacząć cierpieć jak prawdziwy mężczyzna ;-)
Bo inaczej prędzej umrę niż się głupiej endoskopii doczekam.


środa, 19 października 2016

Ogłoszenie parafialne

Czy ktoś ma trochę czasu na sprzedaż, bo chętnie bym odkupiła.
Zapłacę co łaska albo w naturze. Znaczy, nasionka jakieś z przekwitłych kwiatków mogę przesłać czy cuś. Albo rabarbar. Mogę też zapłacić otyłym kotem. Kot na moje oko wygląda całkiem przystojnie, ale młoda przyszła lekarka weterynarii na etacie rokującej synowej stwierdziła że kot utyty bo kości mu się słabo wyczuwa. Kotu zmniejszono rację żywnościowe, ale i tak go dokarmiam po kryjomu, bo chodzi i mi z głodu płacze. Nawet wróbla z tego niedostatku do chałupy przytargał, ale tylko go wymemlał, pewnie dlatego że to nie kurczak był, bo kurczaka to by z pewnością zjadł, nawet w piórami.
Tak że tego... co to ja chciałam...
Czas. Ma ktoś trochę?


poniedziałek, 17 października 2016

Jak chłop chce to może

Internet mi siadł. Coś tam się zaczęło knocić w zeszłym tygodniu, przerywać, połączenie wifi raz było raz nie było, "Ranczo" na ajpadzie musiałam przez telefon oglądać, znaczy telefon robił za router bo normalne wifi się zawieszało. Choć telewizor jeszcze chodził. Znaczy apki na telewizorze chodziły, bo na przewodowy internet są. W piątek wyjeżdżałam na weekend, myślę, jak wrócę to się może samo naprawi.
W niedzielę rano (a raczej w południe ale niedziela to jakby rano, co nie?) telefon od syna. Internetu nie ma. Nic. Z kablem, bez kabla, nie ma. Mogiła. Czy mogę zadzwonić do nich żeby naprawili. Dzwonię z komórki do nich, nie mogą nic zrobić, musze być fizycznie w domu. Wkurzona, Chłop nic nie mówi ale stara się trzymać z daleka. Wieczorem przyznał się że widać było jak ze mnie para bucha to się wolał nie poparzyć. No ale nic. Wracam do domu, od razu do routera, niby nic się nie dzieje, światełka migają, tylko nie te od internetu. Priorytety jednak jakieś obowiązują. Najpierw kolacja. Trochę nerwowa, bo wiadomo, jak internetu w domu nie ma to koniec, kaplica, ament. Gorzej niż z prądem. Bo jak prądu nie ma to se świeczkę można chociaż zapalić, wcześniej do łóżka pójść czy co, wiadomo, z prądem nic się nie zrobi, będzie jak włączą. A z internetem to już gorzej, bo się człowiek zastanawia, a może to, a może tamto, a może tak, a może co innego. Każdy na internecie się przecież zna, nieprawdaż. Przełykamy więc szybko kolację. Ale najpierw telefon do dostawcy, niech sprawdzą.
Dzwonię. Automatyczna pani w telefonie mówi mi że teraz to oni wszystko posprawdzają na łączach, potrwa to do piętnastu minut, prosi żebym zadzwoniła za piętnaście minut to mi powiedzą. Te piętnaście minut wykorzystuję na przygotowanie dżinu z tonikiem. Należy mi się... To znaczy Chłop przygotowuje, ja pacze.
Po szesnastu minutach dzwonię. Wiem czego się spodziewać bo mi kiedyś router siadł i to samo było. Automatyczna pani przełącza mnie do prawdziwej z krwi i kości, a przynajmniej z głosem. Wykonuje cierpliwie polecenia pani, która "przeprowadza kolejne testy" prosząc o cierpliwość i dziękując za wyrozumiałość. Więc wyłączam i włączam wielokrotnie ten cholerny router,  resetuję, restartuję, oglądam kable czy w porządku, podłączam się kablem do laptoka, nawet wyciągam gniazdko i włączam się bezpośrednio w sieć (nie takie trudne, brytyjskie gniazdka są fantastyczne pod tym względem). Nic. W kończu pani zrezygnowana mówi że przyśle nowy router. No i o to przecież chodziło, do jasnej anielki! Bo widzę że ten to padaka, czerwone światełko mu się świeci! Czerwone! Ok, pani przeprasza, nowy router będzie u mnie w ciąglu 1-3 dni. Czy wiem jak się go instaluje, czy potrzebuję inżyniera. Nie potrzebuję żadnego cholernego inżyniera, sama wiem jak się toto instaluje, a poza tym mam w domu maniaka komputerowego i studenta informatyki. W dwóch osobach. No!
Ale co zrobić w ciągu tych dwóch dni, jak żyć bez internetu, jak żyć???
Wpadam na pomysł, przecież mam gdzieś stary router, wystarczy go podłączyć, telewizji nie będzie ale internet będzie! Lecę na strych, grzebię w pudełku z różnymi chraściami, jest! Zamieniam kable, włączam, tadam! Jest internet na kablu, jest bezprzewodowy! Tylko cholera jasna, jakie jest hasło?! A skąd ja niby mam pamiętać po dziesięciu latach? Syn podpowiada że nazwa jest jakby złożona ze mnie i jego ojca, to niech se przypomnę nasze wspólne stare hasła może? Przypominam sobie, jedno, drugie, trzecie, nie wchodzi. Żeby zrestartowac hasło, trzeba przywrócić router do ustawień fabrycznych. Pytam Chłopa, to co, resetujemy? On, dla świętego spokoju chyba, mówi że jak chcę to niech zresetuję, że chyba będzie OK. No to wyciągam dyżurną igłę, wciskam w tę dziurkę, trzymam piętnaście sekund, dla pewności dwadzieścia. Tadam! Reset się udał. Wifi działa. Ale internetu nie ma... Wcale...
W panice próbuję wszystkie sztuczki z restartem routera, zamienianiem kabli, przyłączaniem go do komputera itepe. Nic. Kaplica. Ament. Nie ma. Chłop nieśmiało daje mi do zrozumienia, że już po północy, do łóżka by się przydało pójść pomału. Wkurzona jeszcze bardziej, wyłączam wszystko i idę spać. Chłop nieśmiało proponuje metodę rozluźniającą, ale widząc ognie w moich oczach poprzestaje na masażu. Lekko uspokojona, zasypiam.
Rano mówię do syna że internetu nie ma i nie będzie. Niech se hotspot zrobi z komórki jak go przyciśnie. Wychodzę do pracy.
Po godzinie dostaję esemesa: "Naprawilem, Ethernet i wifi obydwa dzialaja". Dzwonię natychmiast, pytając co i jak. Tłumaczy mi jak krowie na rowie, co zrestartował i jak ustawił, jeszcze tylko hasło musi na wifi założyć i będzie to "iwonadonkey" (iwonaosioł). A niech będzie i te donkey, ważne że działa. Czyli, jak chłop chce to chłop może. I nie mógł on wczoraj tego naprawić???