poniedziałek, 17 października 2016

Jak chłop chce to może

Internet mi siadł. Coś tam się zaczęło knocić w zeszłym tygodniu, przerywać, połączenie wifi raz było raz nie było, "Ranczo" na ajpadzie musiałam przez telefon oglądać, znaczy telefon robił za router bo normalne wifi się zawieszało. Choć telewizor jeszcze chodził. Znaczy apki na telewizorze chodziły, bo na przewodowy internet są. W piątek wyjeżdżałam na weekend, myślę, jak wrócę to się może samo naprawi.
W niedzielę rano (a raczej w południe ale niedziela to jakby rano, co nie?) telefon od syna. Internetu nie ma. Nic. Z kablem, bez kabla, nie ma. Mogiła. Czy mogę zadzwonić do nich żeby naprawili. Dzwonię z komórki do nich, nie mogą nic zrobić, musze być fizycznie w domu. Wkurzona, Chłop nic nie mówi ale stara się trzymać z daleka. Wieczorem przyznał się że widać było jak ze mnie para bucha to się wolał nie poparzyć. No ale nic. Wracam do domu, od razu do routera, niby nic się nie dzieje, światełka migają, tylko nie te od internetu. Priorytety jednak jakieś obowiązują. Najpierw kolacja. Trochę nerwowa, bo wiadomo, jak internetu w domu nie ma to koniec, kaplica, ament. Gorzej niż z prądem. Bo jak prądu nie ma to se świeczkę można chociaż zapalić, wcześniej do łóżka pójść czy co, wiadomo, z prądem nic się nie zrobi, będzie jak włączą. A z internetem to już gorzej, bo się człowiek zastanawia, a może to, a może tamto, a może tak, a może co innego. Każdy na internecie się przecież zna, nieprawdaż. Przełykamy więc szybko kolację. Ale najpierw telefon do dostawcy, niech sprawdzą.
Dzwonię. Automatyczna pani w telefonie mówi mi że teraz to oni wszystko posprawdzają na łączach, potrwa to do piętnastu minut, prosi żebym zadzwoniła za piętnaście minut to mi powiedzą. Te piętnaście minut wykorzystuję na przygotowanie dżinu z tonikiem. Należy mi się... To znaczy Chłop przygotowuje, ja pacze.
Po szesnastu minutach dzwonię. Wiem czego się spodziewać bo mi kiedyś router siadł i to samo było. Automatyczna pani przełącza mnie do prawdziwej z krwi i kości, a przynajmniej z głosem. Wykonuje cierpliwie polecenia pani, która "przeprowadza kolejne testy" prosząc o cierpliwość i dziękując za wyrozumiałość. Więc wyłączam i włączam wielokrotnie ten cholerny router,  resetuję, restartuję, oglądam kable czy w porządku, podłączam się kablem do laptoka, nawet wyciągam gniazdko i włączam się bezpośrednio w sieć (nie takie trudne, brytyjskie gniazdka są fantastyczne pod tym względem). Nic. W kończu pani zrezygnowana mówi że przyśle nowy router. No i o to przecież chodziło, do jasnej anielki! Bo widzę że ten to padaka, czerwone światełko mu się świeci! Czerwone! Ok, pani przeprasza, nowy router będzie u mnie w ciąglu 1-3 dni. Czy wiem jak się go instaluje, czy potrzebuję inżyniera. Nie potrzebuję żadnego cholernego inżyniera, sama wiem jak się toto instaluje, a poza tym mam w domu maniaka komputerowego i studenta informatyki. W dwóch osobach. No!
Ale co zrobić w ciągu tych dwóch dni, jak żyć bez internetu, jak żyć???
Wpadam na pomysł, przecież mam gdzieś stary router, wystarczy go podłączyć, telewizji nie będzie ale internet będzie! Lecę na strych, grzebię w pudełku z różnymi chraściami, jest! Zamieniam kable, włączam, tadam! Jest internet na kablu, jest bezprzewodowy! Tylko cholera jasna, jakie jest hasło?! A skąd ja niby mam pamiętać po dziesięciu latach? Syn podpowiada że nazwa jest jakby złożona ze mnie i jego ojca, to niech se przypomnę nasze wspólne stare hasła może? Przypominam sobie, jedno, drugie, trzecie, nie wchodzi. Żeby zrestartowac hasło, trzeba przywrócić router do ustawień fabrycznych. Pytam Chłopa, to co, resetujemy? On, dla świętego spokoju chyba, mówi że jak chcę to niech zresetuję, że chyba będzie OK. No to wyciągam dyżurną igłę, wciskam w tę dziurkę, trzymam piętnaście sekund, dla pewności dwadzieścia. Tadam! Reset się udał. Wifi działa. Ale internetu nie ma... Wcale...
W panice próbuję wszystkie sztuczki z restartem routera, zamienianiem kabli, przyłączaniem go do komputera itepe. Nic. Kaplica. Ament. Nie ma. Chłop nieśmiało daje mi do zrozumienia, że już po północy, do łóżka by się przydało pójść pomału. Wkurzona jeszcze bardziej, wyłączam wszystko i idę spać. Chłop nieśmiało proponuje metodę rozluźniającą, ale widząc ognie w moich oczach poprzestaje na masażu. Lekko uspokojona, zasypiam.
Rano mówię do syna że internetu nie ma i nie będzie. Niech se hotspot zrobi z komórki jak go przyciśnie. Wychodzę do pracy.
Po godzinie dostaję esemesa: "Naprawilem, Ethernet i wifi obydwa dzialaja". Dzwonię natychmiast, pytając co i jak. Tłumaczy mi jak krowie na rowie, co zrestartował i jak ustawił, jeszcze tylko hasło musi na wifi założyć i będzie to "iwonadonkey" (iwonaosioł). A niech będzie i te donkey, ważne że działa. Czyli, jak chłop chce to chłop może. I nie mógł on wczoraj tego naprawić???




piątek, 14 października 2016

Humor na piątek

Spełniło się właśnie jedno z marzeń mojego syna - został zaproszony na wesele. Ostatnio narzekał że nigdy nie był (był, był jak był mały, ale tego pewnie nie pamięta) i nawet zapytał czy ja nie mam zamiaru wychodzić za mąż, bo on to by chętnie na takę imprezę poszedł. Odpowiedziałam że nawet jak to wesela nie będzie, bo mój ślub będzie na Mauritiusie albo Seszelach. Inaczej za męża nie wychodzę ;-)
No i w związku z tym - dzisiaj matrymonialnie.


***
Młody, zamożny, przystojny, wysportowany, bez nałogów poszukuje wielkiej, prawdziwej i czułej miłości. Raz na tydzień. 


Młoda, sympatyczna dziewczyna szuka romantycznego, młodego chłopaka, który będzie mógł zabrać ją na dalekie, egzotyczne wakacje. Anal nie wchodzi w grę. 


***
Kierownik buira martymonialnego do klienta:- Mam dla pana wspaniałą ofertę: panna, spokojna, domatorka, spory posag, duża willa...
- Czy mogę zobaczyc zdjęcie?
- Niestety, przy takich walorach fotografii nie pokazujemy.


***
Blondynka napisała ogłoszenie matrymonialne:
"Szukam mężczyzny, który nie będzie mnie bił, nie będzie chodził z kolegami na piwo i będzie dobry w łóżku".
Po tygodniu zgłasza się kaleka:
- Dzień dobry! Ja z ogłoszenia! Jak pani widzi nie będę panią bił bo nie mam rąk. Nie będę też chodził na piwo z kolegami bo nie mam nóg.
- A jest pan dobry w łóżku? 
- A pani myśli, że czym tu zapukałem?


I kilka ogłoszeń matrymonialnych. Dawniej:



I dziś:








A na deser, niekoniecznie matrymonialnie, za to bardzo regionalnie :-)



Wesołego weekendu!




środa, 12 października 2016

O wyborach

Swojego pierwszego chłopaka wybrałam... a właściwie nie wybrałam, to on mnie wybrał. Chyba. No bo jak to inaczej nazwać. Piętnaście lat, nigdy żadnego chłopaka, a inne dziewczyny to już się całowały że ho-ho! I z chłopakami za ręce się prowadzały. A ten, zaczął się uśmiechać na lodowisku, potem coś durnego zagadał, łaził za mną, w końcu poprosił o spotkanie. Sama w życiu bym się pierwsza nie odezwała. I nie że mi się jakoś szczególnie podobał, choć chyba fajny był z wyglądu. Był pierwszym, który zwócił na mnie uwagę, pierwszym który mnie za rękę złapał, tylko to durne drzewo... Kto mnie uważnie czyta ten pamięta, a kto nie pamięta niech przeczyta tutaj :-)
Drugiego chłopaka osobiście wybrałam. Dosłownie, jak na targu go wybrałam. Taka sytuacja, z brzydkiego kaczątka chyba się coś zaczęło wylęgać bo chłopcy zaczęli się oglądać, podrywać, zagadywać, a wszystko to dosłownie w ilościach powiedzmy bardziej hurtowych. No i nadszedł taki dzień, kiedy umówiłam się z trzema. Nie na raz, nie! Pierwszy na piętnastą, drugi na siedemnastą, trzeci na dziewiętnastą. W tym samym miejscu, pod sklepem, który doskonale widziałam z okna, bo plan był że wyjdę jak on tam będzie, przecież czekać nie będę! Ten na piętnastą był fajny, starszy, poważniejszy (19 lat, o matkobosko! stary dziad!) ale trochę za niski bo niewiele wyższy ode mnie. No i jak ja przy nim będę wyglądała w szpilkach na ten przykład? Pomijam fakt że pierwsze szpilki założyłam dopiero na studiach, których nawet w planach jeszcze wtedy nie miałam. Ani studiów ani szpilek, ma się rozumieć. No nie, odpada. Drugi... nawet go nie pamiętam, nudziarz był straszny. Ten trzeci okazał się najlepszy z nich wszystkich i to z nim się umówiłam na następną randkę. Ale nie tak od razu, przecież musiałam dokładnie wszystko przemyśleć najpierw. Żadnemu z nich nie dałam kosza, z każdym umówiłam się za tydzień w tym samym miejscu i o tej samej porze. Oczywiście że obserwowałam zza zasłony i serce mi biło jak durne, że jednak przyszli a ja ich tak wystawiam. Poszłam tylko na ostatnie spotkanie. Ale byłam zołza!!! Tego ostatniego wybrałam bo był ładny, miał kręcone włosy i wydawał się duszą towarzystwa. Po jakimś czasie okazało że był po prostu bardzo głupim lekkoduchem, uważam że za dużo czasu na niego straciłam, ale nie żałuję.
Potem zaczęli zjawiać się w moim życiu inni potencjalni kandydaci na kandydata, ale żadnego z nich nie wybrałam na tego jedynego, choć wszyscy na początku wydawali się zupełnie w porządku. Weseli, przystojni, oczytani, grali na gitarach, śpiewali, a jak nie śpiewali to pili i się bawili, jak to studenci. No ale w praniu wychodziło że jeden to maminsynek, drugi żonaty, trzeciemu się dziecko urodziło, a czwarty zapomniał że ma dziewczynę w rodzinnym mieście. Kogo ja do siebie przyciągałam?! Jak zdarzył się jakiś singiel to zawsze było coś co mi nie pasowało. Do czasu aż nagle zdarzył się mój były mąż, który skłonił mnie do intensywniejszego niż zwykle myślenia. Jego nie wybrałam spośród innych kandydatów. Jego wybrałam jako ewentualny materiał na męża i ojca. No bo oprócz kilku wad miał także wiele zalet, zalety ważniejsze, z wadami się powalczy. Nie powiem, że materiał się nie sprawdził, bo to by była nieprawda, choć po latach nieco wystrzępił i znaleźliśmy się w sytuacji kiedy zalety przegrały z wadami i trzeba się było rozstać.
Próbowałam jeszcze kilka razy nawiązywac jakieś znajomości, ale w końcu doszłam do wniosku że chyba już jestem za stara na to, bo wszystko mnie wkurza. To znaczy nie wszystko, ale znalazłam się w punkcie, w którym nie ma miejsca na negocjacje, na dywagacje, na zmagania duszy z ciałem. Biorę Cię takiego jakim jesteś, bez wyjątku, i akceptuję wszystko co sobą reprezentujesz, albo nie biorę Cię wcale. Bo świat jest piękny, z Tobą czy bez Ciebie, a ja nie mam czasu na pierdoły i zastanawianie się czy mam się na coś wkurzyć czy ustąpić.
Rozwiązywaliście kiedyś trudne Sudoku? Skomplikowaną szaradę czy ciężką krzyżówkę? W pewnym momencie wydaje się że się nie da, nie idzie nam, nie damy rady. Przerywacie, odstawiacie na dzień, dwa, tydzień. A potem kiedy się do tego wraca, czasami wystarczy jedno spojrzenie i widzimy to czego nie dostrzegaliśmy wcześniej.  I samo się rozwiązuje.
I tak właśnie było z moim ostatnim wyborem.
Wybrałam Go bo w pewnym momencie zobaczyłam w nim... siebie.
I z tą refleksją Was zostawiam.

A Wy, czy pamiętacie jeszcze dlaczego ich wybraliście???