Podczas rozmowy o związkach, o dzieciach, o miłości, (a jakże, o tym przecież normalnie rozmawiamy z synem w czasie jazdy samochodem), padło z jego strony pytanie: "Gdyby ktoś przyszedł do Ciebie teraz i dał Ci sto milionów funtów, w zamian za to żebyś wróciła do czasu kiedy miałaś dwadzieścia lat, z całą mądrością i wiedzą jaką masz, pamięć też by została, byłabyś znowu młoda i mogła zacząć życie od nowa, ale pod warunkiem że Twoje dzieci by zniknęły i nigdy już byś ich nie miała, to co byś powiedziała?..."
Nie powiem, chwilę się zastanowiłam zanim odpowiedziałam... Odpowiedź go zaskoczyła. Nie spodziewał się jednak.
Zanim napiszę co powiedziałam, odrobina refleksji. Gdybym mogła się spotkać ze sobą w wieku dwudziestu lat, co bym powiedziała sobie młodej?
Nigdy nie byłam typem przebojowca. Odważna tak, chociaż straszliwie tchórzliwa w duszy, posłuszna i nie lubiąca łamać zasad. Dlatego myślę że choć miałam jak każdy okresy buntu i przekory, pewnie trochę bym siebie posłuchała, oczywiście po uprzednim przemyśleniu i podparciu dowodami naukowymi ;-)
Powiedziałabym sobie że nie warto się zarzynać dla idei. Robić coś dla zasady lub "bo co ludzie powiedzą". Ludzie mają swoje życie i tak naprawdę poza plotkami Twój los ich mało obchodzi.
Poprosiłabym żebym bardziej dbała o siebie a mniej troszczyła się o innych, żebym nie dawała się wykorzystywać ani sobą manipulować. Poprosiłabym siebie o zmianę swojego odwiecznego motto "Żyj tak żeby nikt przez Ciebie nie płakał" na "Nie pozwól się traktować tak żebyś musiała przez kogoś płakać". Powiedziałabym sobie że tak naprawdę nie MUSZĘ niczego robić (poza kupą i sikaniem), wszystko robić MOGĘ jak zechcę. No chyba że będzie to jakaś oficjalna rzecz, jak wezwanie podatkowe czy do sądu, to wtedy trudno. Powiedziałabym że tak naprawdę JA dla siebie jestem najważniejsza dlatego muszę uczynić wszystko żeby pokochać siebie, żeby spróbować odnaleźć siebie, robić to co lubię, na co mam w tej chwili ochotę, żeby nie ulegać opinii innych ludzi, bo to co jest dla innych ważne dla mnie wcale nie musi.
Powiedziałabym że wcale nie muszę mieć dzieci jeśli nie chcę, jeśli się boję, jeśli wydaje mi się to za trudne. Być może kiedyś w przyszłości zechcę zmienić zdanie, być może zamiast dzieci zaadoptuję sobie kotka czy pieska. Wcale nie muszę także wyjść za mąż, wcale nie muszę zakładać rodziny, wcale nie muszę robić tego czego ode mnie oczekuje rodzina.
Poradziłabym sobie jeszcze więcej się uczyć, rozwijać swe pasje jak już je odnajdę, podążać za swoimi zainteresowaniami. Powiedziałabym sobie także że nie muszę ze swoimi problemami zostawać sama, że każde najmniejsze chociaż zmartwienie, jeśli dzielone jest z kimś to zmniejsza się o połowę. Że powinnam zawsze prosić o pomoc jeśli będę jej potrzebowała. Kto nie pyta ten nie zna odpowiedzi.
Na koniec dodałabym że jestem piękna taka jaka jestem, że wcale nie muszę się zmieniać dla nikogo ani dla niczego. Ale jeżeli chcę to mogę się zmienić, sama dla siebie. No i że wcale nie muszę nigdzie się spieszyć. Życie płynie za szybko żeby przez nie jeszcze biec. Na końcu jest zawsze... wiadomo co, więc gdzie mi tak spieszno?
To wszystko co powiedziałabym sobie samej, mówię teraz swojej córce. Ona z pewnością jeszcze tego do końca nie rozumie, ale ja mam przynajmniej świadomość że daję jej to czego sama w młodości nie otrzymałam. Czas pokaże na ile słuszne okażą się moje rady.
A synowi odpowiedziałam że nie chcę sto milionów, wolę mieć moje dzieci...