czwartek, 5 maja 2016

O torturach

Pisałam już na tym blogu o makijażu permanentnym (tutaj), o poświęceniu (tutaj), no to teraz napiszę o torturach. Minęły już bowiem kolejne dwa lata od ostatniej poprawki i mój tatuażyk zaczął się domagać odświeżenia.
Poszłam Ci ja więc wczoraj na długo oczekiwaną wizytę do mojej pani Makijażowej Permanentnej w celu dokonania poprawek. Pierwsze zaskoczenie - pani w ciąży. Pogadałyśmy se więc na początek o brzuszkach i przebywających tam czasowo małych człowieczkach a potem pani zabrała się za robotę. Najpierw mi brwi wysmarowała kremem znieczulającym. No to spoko. Ale siusiu mi się zachciało w pewnym momencie więc mówię do pani że idę zanim zaczniemy bo potem może być ambaras. Wchodzę Ci ja do kibelka a tam kobieta z córeczką się przebiera. Nie kobieta, tylko córeczka, jakieś na oko pięć-sześć lat, ściąga spódniczki baletowe i inne rajtuzki i zakłada normalne ubranko.
Wymieniłyśmy się uprzejmościami typu:
Ona - O, przepraszam bardzo, już przestaję blokować te drzwi, tak mało tu miejsca...
Ja - Ależ nic nie szkodzi, ja tylko na chwilkę...
Jak wyszłam z kabiny to ich już nie było. Myjąc ręce popatrzyłam w lustro... Ojacieżpie**lę! Na brwiach miałam białe gąsienice! Wcale się nie dziwię że zwiały!
No nic. Po upływie wymaganego na znieczulenie czasu zaczęłyśmy z panią Permanentną Makijażową procedury. To znaczy ona zaczęła, bo ja sobie tylko leżałam. Na początku patrzyłam. Po pierwszej warstwie brwi pani posmarowała mi powieki tym kremem na znieczulenie (trochę to głupie, ale pewnie taniej jej wychodzi niż serwowanie butelki rumu. No co, jakoś ci piraci się musieli znieczulać, c'nie?), no to uznałam że skoro nie mogę ich otwierać, tych oczu, to wezmę i się zdrzemnę. I rzeczywiście. pani mnie głaskała po tych brwiach a ja drzemałam. W przerwach powodowanych zimnym dotykiem tej szmatki nawilżonej, co mi nią pani skórę przecierała, zastanawiałam się co będzie jak mi w tej drzemce głowa nagle opadnie i pani się igła omsknie niechcący, ups! Ale na szczęście nie opadła.
No i tak, warstwa po warstwie, nie będę opisywać bo już opisywałam w cytowanych postach, doszłyśmy w miarę przyzwoicie i bezboleśnie do końca, i tak samo jak wcześniej ostatnia warstwa okazała się być prawdziwą torturą.W myślach powtarzałam sobie: jeszcze tylko sekunda, jeszcze ostatni raz... Jakoś wytrzymałyśmy dzielnie ja i pani, porozmawiałyśmy sobie na koniec, wymieniłyśmy serdecznościami, pożyczyłam szczęśliwego rozwiązania i poszłam do domu.
W domu wyglądałam tak (UWAGA! DLA OSÓB O MOCNYCH NERWACH!!!):


Czyli spoko. Wiadomo, za parę dni wszystko wyblaknie i nabierze odpowiedniej barwy i kształtu. Na razie muszę to odpowiednio pielęgnować, ale to już znamy. 
A dzisiaj rano...


Sama się siebie przestraszyłam. Oczy o wiele bardziej zapuchnięte niż wczoraj, normalka. Tylko że ja dzisiaj musiałam do pracy. Zastanawiałam się przez jakiś czas, czy nie zostać i pracować w domu, ale nie miałam ze sobą komputera. Już nawet chciałam zadzwonić że chora jestem, ale już widzę minę pani kadrowej jak opisuję przyczynę choroby. Ech tam, pomyślałam w końcu, poprzykładałam sobie kostkę lodu koło oczu, na opuchliznę nie pomogło ale samopoczucie poprawiło. Założyłam przeciwsłoneczne okulary i pojechałam do pracy. To zdjęcie poniżej jest właśnie z pracy. W której sobie siedzę i piszę i zabroniłam Stefce kogokolwiek wpuszczać do mnie, jak chcą gadać to niech dzwonią. No cóż, człowiek storturowany ma chyba jakieś przywileje! 



poniedziałek, 2 maja 2016

Zarastam

Po wyprowadzce córki został mi cały dom do ogarnięcia. Nie mówię już o ogrodzie. Roboty tyle że nie wiem od czego zacząć i jak się do tego zabrać. Nie dlatego że zostałam sama ze wszystkim na głowie, ale dlatego że czekając na jej wyprowadzkę i spodziewając się sodomy i gomorii, po prostu nie sprzątałam przez jakiś czas, tylko w swojej sypialni. No bo po co szorować kabinę prysznicową, jak w tym samym dniu zostanie ona zachlapana różnymi świństwami, w tym farbą do włosów? Córka niestety, tez olała sprzątanie totalnie przed samą wyprowadzką więc się nazbierało.
Po powrocie z wakacji postanowiłam że czas na zmiany. Mam w głowie mały plan, który będę się starała realizować powoli, przecież nic mnie nigdzie nie goni, do czego mam się spieszyć, do trumny?
Na początek musiałam się oczywiście rozpakować, poprać, poprasować i poskładać. Przy okazji zrobiłam porządki w szafie, powywalałam niektóre rzeczy a te lepsze popakowałam w wory do oddania. Na pewno się komuś przydadzą.
Do generalnego czyszczenia na pierwszy plan poszła łazienka. Szorowałam, polerowałam, spłukiwałam, wyrzucałam stare, niepotrzebne, zużyte różne pudełka, tubki i duperele, wyczyściłam wszystko łącznie ze ścianami i sufitem. No przynajmniej tam gdzie były pajęczyny. Potem podłogi, musiałam mieć przecież po czym chodzić bez przyklejania. Odkurzyłam dokładnie cały dom, wyczyściłam podłogi mopem parowym. W międzyczasie oddawałam się przyjemnościom takim jak pisanie dla Was ostatniego posta, czy likwidowanie lakieru hybrydowego z własnych paznokci, co jak niektórzy wiedzą czynnością jest wyczerpującą i dość długotrwałą. Z powodu chęci wypicia kawy udałam się byłam do sklepu po zakup mleka, a wróciłam z dwoma torbami artykułów wszelakich, bo postanowiłam nagotować sobie obiadów na cały tydzień i jeszcze se Chłopa na kolację zaprosiłam. A jak już miałam te zakupy wpakować do lodówki to obrzydzenie mnie wzięło, bo lodówka od czasu wprowadzenia się córki trochę już, że tak powiem, zarosła. Powyciągałam to co tam jeszcze w niej było, wyrzucając kilka słoików z przepiękną niebiesko-zieloną hodowlą, z zamrażarki usunęłam rozsypany groszek, skórki czosnkowe, zamarznięty sok rozlany fantazyjnie na jednej z półek i kilka kiełbasek, z czasów chyba poprzednich świąt wielkanocnych. A że lodówkę mam ogromną to odczyszczanie jej zajęło mi jakieś półtorej godziny. Za to teraz - błyszczy! Aż se od czasu do czasu otwieram żeby sobie popatrzeć.
A na kolację wczoraj zrobiłam naleśniki ze szpinakiem, do tego pokrojone piersi kurczaka w sosie śmietanowo-pomidorowym i fasolka szparagowa przysmażana. Chłop przyniósł butelkę różowego wina którą skonsumowaliśmy oglądając Star Trek i tak mi minął weekend. Z głową pełną planów na odwszawienie i modernizację domu zasnęłam razem z moimi kochanymi futerkami.
A jak rano wyszłam z domu, to ręce i nogi mnie opadły do samej ziemi. Nie dość że dom mi zarósł i będę go czyściła trzy miesiące to jeszcze ten ogród. Całą drogę wjazdową porosły piękne żółciutkie mlecze. Ja nie wiem jak ja się tego pozbędę. Wybielaczem chlorowym polać czy co?

sobota, 30 kwietnia 2016

Wyspy Kanaryjskie - statek i morze

Nie bardzo wiedziałam jak podejść do tych wakacji. Na jednej z Wysp Kanaryjskich już byłam, stateczkiem wycieczkowym pływałam niejeden raz, po Bałtyku zwłaszcza, nawet spędziłam kiedyś wakacje na jachcie, ale nigdy nie na takim statku. Jako że jest to dla mnie nowość, moją wakacyjną wędrówkę po Wyspach Kanaryjskich rozpocznę właśnie od pokazania Wam jak to wygląda.

Więc.

Z lotniska zawożą nas do portu, gdzie zabierają nam walizki i dokonują na nas wszystkich formalności, w czasie gdy walizki wędrują do przydzielonych nam kabin. Jak już dostaniemy karty pokładowe, które są jednocześnie kluczem do kajuty, dowodem osobistym i kartą płatniczą, udajemy się na statek. Tam przy mostku pokładowym stoi stanowisko do prześwietlania bagaży, bagaże są prześwietlane przy każdym wejściu na statek. Zanim jednak wejdziemy, pan witający nas na mostku pokazuje nam stanowisko z płynem dezynfekującym, którym musimy przetrzeć ręce za każdym razem kiedy wracamy na statek.


Statek z zewnątrz wygląda tak:


Nasz nazywał się Majesty. Thomson Majesty. 10 pokładów, kabiny zaczynają się od 3-go poziomu.


Korytarze wyglądają mniej więcej tak:


Jedna z trzech klatek schodowych. Schody i windy znajdują się w przedniej, środkowej i tylnej części statku, na każdym piętrze jasno i wyraźnie pokazana jest mapa, gdzie jesteśmy i co jest gdzie na każdym piętrze.


Tak wygląda standardowa kajuta zewnętrzna


A tak standardowa kajuta wewnętrzna. My na szczęście mieliśmy wewnętrzną, bez okna ale za to przestronniejszą i z lodówką. W mniejszych lodówki niestety nie było. 


Kabiny sprzątane są dwa razy dziennie, codziennie po południu znajdowaliśmy takie kompozycje (był oczywiście także abońdź, ale gdzies mi fotkę wcięło): 





Na statku jest wszystko. Sklepy z artykułami pierwszej potrzeby, takimi jak dizajnerskie ciuchy czy okulary, alkohol w litrowych butelkach czy papierosy w całych wagonach.


Jest kilka restauracji, z obsługą kelnerską lub w postaci samoobsługowej, do wyboru. Dla wybrednych i tych z cięższym portfelem jest restauracja a-la-carte, gdzie obiad dziewięciodaniowy kosztuje około 20 funtów, czyli taniocha, ale po co pacić skoro jedzenie w pozostałych restauracjach jest za darmo? A jak się chce coś czego nie ma w menu (na przykład frytki z keczupem) to i tak zrobią i przyniosą. Jedyna niedogodność to taka że za napoje alkoholowe trzeba płacić. Ale można sobie zakupić za zewnątrz i samemu robić drinki. Nie ma problemu.



Górny pokład statku to opalarnia. Nie mylić z palarnią, bo dla palaczy są specjalnie wydzielone miejsca. 


Przy basenach cały dzień gra muzyka i organizatorzy zajmują się zabawianiem gości. Zabawianie odbywa się na różnych pokładach, bo nie każdy ma ochotę siedzieć przy basenie. Konkursy,  pokazy, zagadki, quizy, gdy, dla każdego coś dobrego. 


Czasami zapląta się jakiś zabłąkany ptaszek.


Selfie :-)


Wieczorami życie przenosi się do wewnętrz. Na Majesty są dwie sale widowiskowe, kasyno, kilka kameralnych i mniej kameralnych barów, klubów i sala dyskotekowa. Fireworks Lounge wygląda tak:


Organizowane są tutaj quizy z nagrodami oraz fajne konkursy dla uczestników, jak na przykład ten poniżej, gdzie decydowaliśmy która płeć jest bardziej inteligenta. Kupa śmiechu przy takim konkursie. 


Dodam że ja też brałam udział w jednym takim kunkursie na scenie, chodziło o pracę zespołową (który team jest najlepszy) i zajęliśmy z moim partnerem pierwsze miejusce, wygrywając torbę i butelke wina. Powiem że jest to cholernie nerwowe przeżycie, bo na sali siedzi kilka setek ludzi. Aby pokonać rywali, najpierw musieliśmy prawidłowo powtórzyć dwie sztuczki magiczki. Mój partner miał spowodować zniknięcie butelki (balonowej) którą ja trzymałam w ręce, a potem ja musiałam wbić mu miecz w gardło i wyciągnąć. Ludzie umierali ze śmiechu. Kolejna runda polegała na zaprojektowaniu ubrania i zaprezentowania go na partnerze. Do dyspozycji projektanta (czyli mnie) były.... trz czarne worki na śmieci :-))) Wygraliśmy obie rundy z ogromną przewagą i przy wielkim wsparciu widowni. W rudzie finałowej mieliśmy zapamiętać przedmioty które hostessa przenosiła po scenie i potem wymienić 10 z nich w ciągu 30 sekund. Wymienilśmy wszystkie 20! No i wygraliśmy winko, które sobie smacznie leżakuje do tej pory w celu znalezienia stosownego czasu na jego spo.życie. 


Jest też kilka kameralnych barów, w których można sobie posiedzieć w ciszy i spokoju, słuchając niestandardowej muzyki na żywo. Poniżej jedna z wykonawczyń podczas próby. 


Ale hitem każdego wieczoru były występy zespołu taneczno-muzycznego na żywo. Każdy wieczór w innej tematyce, W Jubilee Lounge (Sala Jubileuszowa) nie wolno robić fotografii ani nagrywać ze względu na prawa autorskie. Wyjątkiem jest ostatni wieczór, kiedy po występie cały zespół pozuje do wspólnej fotografii. Ten wieczór był wyjątkowy. Zobaczyliśmy przedstawienie złożone z fragmentów kilku największych musikali, z końcowym hitem w postaci Les Miserables (Nędznicy). Muszę tu nadmienić że jest to mój największy musicalowy faworyt, więc kiedy usłyszałam pierwszą pieśń (Eponine - On my own), łzy popłynęły mi do oczu i nie chciały przestać płynąć do końca. 
Taka mientka jestę.


No ale powracając do innych atrakcji, nie odbyło się bez tych prezentowanych przez członków załogi i pracowników statku. Jednym z nich był wieczór "Majesty ma talent", gdzie kucharze, kelnerzy i sprzątacze płci obojga tańczyli, śpiewali i przedstawiali skecze komediowe. No ale tego nie mogliśmy fotografować. Mogliśmy za to fotografować to co widzicie na zdjęciach poniżej. Wykonanie na żywo rzeźby lodowej. Chłopak jest pomocnikiem kucharza, pochodzi z Malezji, jego ojciec jest profesjonalnym rzeźbiarzem lodowym i syn oczywiście odziedziczył uzdolnienia po ojcu. 



Z innych ciekawostek, to graliśmy w kręgle na dywanie, w wariackiego golfa, w ping-ponga i óżne takie śmieszne gry, no i degustowaliśmy wina. Przyznam że organizator iał niezłą wiedzę z zakresu win i... wybrał chyba najlepsze marki jakie mieli na pokładzie. Były pyszne.


Na koniec muszę dodać, że na takich czystych wakacjach nie byłam jeszcze nigdy. Statek wręcz błyszczy. Wszystko, ale to zupełnie wszystko jest polerowane, ścierane, czyszczone, odkurzane, od rana do wieczora. Wszystkie kąty, barierki, poręcze, ściany, sufity, cały statek wewnątrz i w porcie także na zewnątrz. Przed wejściem do każdego baru i restauracji stoi pracownik z płynem dezynfekcyjnym i psika gościom na ręce. 
Tak więc, Moi Mili, w wielkim skrócie opowiedziałam Wam jak wygląda życie na pokładzie statku wakacyjnego. Dla każdego co dobrego. A teraz kilka migawek morskich, bo nie mogłam się powstrzymać.













Zapraszam na dalszą część opowieści niebawem.