Najpierw trzeba się było zapoznać z warunkami umowy i podpisać cyrograf że bawimy się na własne ryzyko i zawsze możemy zrezygnować jeśli uznamy że nie podołamy.
Potem każdy dostał uprząż i przeszedł krótkie szkolenie praktyczne z podczepiania różnych karabińczyków i operowania uprzężą.
A potem fiuuuuu.... i w dół na zip wire. Po polsku chyba lina zjazdowa. Nie wiem jak długi był pierwszy zjazd. 200-300 metrów? Hmm.... O tym potem.
I lądowanie. Kto pomyślał że to było straszne, od razu powiem że był w wielkim błędzie.
Najstraszniejsze dopiero miało nadejść.
Z dołu wydaje się to takie easy peasy, luz blues, Ha, najpierw trzeba wejść na wysokość po trzęsącej się drabince linowej. Potem po różnych telepiących się i uciekających spod stóp mostkach, albo po prostu po linie. Osądźcie sami po zdjęciu na dole, jak odważna byłam!
Każdy "zestaw ćwiczeń" kończył się zjazdem na linie, krótszym bądź dłuższym ale zawsze traktowanym jako błogosławieństwo i nagroda po tych nadrzewnych akrobacjach. Każda kolejna stacja była coraz trudniejsza, drabinka dłuższa, platforma mniejsza, mostki bardziej wymyślne i na coraz większej wysokości.
Pojawienie się takiej siatki stanowiło preludium do czegoś coraz bardziej mrożącego krew w żyłach.
Jak na przykład takie przejście przy użyciu końskich strzemion.
Poniżej kilka zdjęć z ukrytej kamery, którą miała na sobie koleżanka. Sama nie wiedziała co się nagrywa.
Niestety nie udało się nikomu zarejestrować ostatniej kulminacyjnej stacji, która miała dwa zadania końcowe do wyboru. Jedno dla tych o mocnych nerwach. Tylko trzy z naszej siedmioosobowej grupy się na to zdecydowały, w tym ja. Zadanie było proste - zjazd po linie wprost na siatkę, wspięcie się po siatce na platformę a stamtąd przejazd przy użyciu liny na ostatnią platformę, po czym wspięcie się wąziutką drabinką do platformy zjazdowej. Takie coś już było na samym początku, o takie coś jak to:
Zjazd:
Walnięcie w siatkę:
Wspinanie się żeby dojść na platformę (tak, to ja na tej siatce):
Żeby nie było, powtarzam jeszcze raz, ostatniego zadania, chociaż było podobne do tego na górze, nikt nie zarejestrował. Różniło się bowiem kilkoma istotnymi szczegółami. Siatka była mniejsza, na znacznie większej wysokości, a zjazd do siatki na linie około pięć razy dłuższy i znacznie bardziej stromy. Koleżanka przede mną już była podpięta ale wycofała się tuż przed skokiem. Powiedziała że nie może, serce jej za bardzo wali. Ja wahałam się długą chwilę, ale w końcu pomyślałam raz kozie śmierć, przecież mam uprząż, chwila strachu i będzie po wszystkim. Jak stanęłam na skraju platformy to myślałam że serce pogryzę. Było cholernie wysoko, nie wiem, dwadzieścia metrów może? A może to moja wyobraźnia... Anna, która zrobiła to przede mną i która w cudowny sposób motywowała mnie przez cały czas, krzyczała z drugiej strony: "Nie patrz w dół, nie próbuj skakać, nie odpychaj się, po prostu usiądź!" No to usiadłam... Momentalnie poczułam że spadam i wtedy wrzasnęłam i zamknęłam oczy, otworzyłam je w połowie drogi i wrzasnęłam tym razem triumfalnie, udało mi się na koniec machnąć odnóżami żeby w siatkę przypatolić plecami, co wydawało mi się bezpieczniejsze, a jak drugi ram dotknęłam siatki to już nie puściłam. Anna dalej krzyczała: "Nie wspinaj się jeszcze, idź bokiem po siatce aż dojdziesz do drzewa! Świetnie, super, jeszcze jeden krok, o teraz dawaj, do góry!!!" Adrenalina zrobiła że całe wspinanie zajęło mi z pół minuty, zapieprzałam po niej jak pająk, ani razu się nie zatrzymując na nabranie oddechu. Chciałam stamtąd zwiewać jak najprędzej. Gry przepinałam zabezpieczenia do następnej liny, ręce mi się trzęsły jak galarety. I nie przestały aż do samego końca...
A na samym końcu czekała nagroda. Poniżej filmik znaleziony na Youtube. 426 metrów cudownych widoków z wodospadami. To prawie pół kilometra!!!
Fiuuuu.... Zjeżdżając na koniec w dół byłam naprawdę szczęśliwa.
A oto cała nasza grupa kochanych babeczek. Dodam że poza mną i jeszcze jedną osobą wszystkie panie są po pięćdziesiątce. Da się? Da się!!!
I oto ja, cała w skowronkach, z certyfikatem podpisanym przez samego Naczelnego Goryla.
To był wspaniały dzień. Myślę że teraz, gdy już wiem o co chodzi z tym całym "małpowaniem", z wielką przyjemnością zrobiłabym to jeszcze raz.
Pozdrawiam serdecznie wszystkich, a szczególnie Tych Mających Lęki. Przezwyciężenie ich jest skarbem którego nie da się kupić za żadne pieniądze...