Jest mi źle. Nie ma się co oszukiwać, sinusoida nastrojów się pogłębia, jeszcze chwila i będzie tak głęboka że nie znajdzie się na tej ziemi drabina po której możnaby się z niej wygrzebać. W chwili kiedy wydaje się że już powoli staje się na nogi, że elementy układanki zaczynają już pasować jak powinny, nagle trzęsie się ziemia, grunt się zapada, a człowiek wpada jeszcze głębiej niż był.
Jest mi źle. Sama siebie pytam dlaczego? Mam przecież dom, samochód, pracę, dorosłe już dzieci, dwa koty, przyjaciół, hobby, pomimo długów jakoś starcza od pierwszego do pierwszego, właściwie niczego mi nie brakuje. Wiele ludzi zamieniłoby się ze mną miejscami, dlaczego więc jest mi źle? Samotność. Wiele o tym myślałam, nie spodziewałam się że dojdę to takiej konkluzji. Bo przecież przebywam wśród ludzi, utrzymuję stały kontakt z przyjaciółmi, staram się wychodzić z domu jak najczęściej. A jednak.
Jestem najgorszym wydaniem introwertyka. Takim że zamyka się w sobie coraz ciaśniej, że coraz trudniej wygrzebać mu się z coraz grubszego kokonu którym sam siebie oplątuje. Nie potrafię tego przeskoczyć. Jeszcze kiedyś nie zrażałam się niepowodzeniami, jak mnie kopnięto to wstawałam, otrzepywałam się i parłam dalej do przodu. Nie było przeszkody nie do przeskoczenia, rzeki nie do przepłynięcia, muru nie do przebicia. Teraz mi już nie zależy, ale każdą porażkę przechodzę coraz ciężej. Widać tu konflikt, prawda? Zostałam sama w wielkim domu, który trzeba wyremontować bo córka zostawiła po sobie niezły bałagan, a poza tym raz na jakiś czas trzeba, a dom nie był malowany od ładnych paru lat. Duży jak na te warunki ogród idzie na zatracenie bo nie daję rady go ogarnąć. Po rozwodzie zostały mi długi ale już sie z tym pogodziłam, jak pisałam wcześniej, jakoś przędę. Ale zaczyna mnie to wszystko powoli przerastać, fizycznie nie mam już tyle siły a psychicznie jestem po prostu wydrenowana. Czuję każdym atomem swojego ciała że potrzebuję przerwy, potrzebuję ucieczki. Potrzebuję zmian.
Czasami myślę sobie, jak łatwo byłoby to wszystko zakończyć. Bo tak naprawdę to komu jestem potrzebna? Przyjaciele mają swoje rodziny, swoje sprawy, dzieci mają mnie w głębokim poważaniu, dla nich jestem tylko skarbonką bez dna, dla rodziców jestem i tak już spisana na straty, nawet mi się do nich nie chce już jechać. Prosiłam ich tyle razy żeby do mnie przyjechali, teraz są wolni, na emeryturze, bilety bym im kupiła, wszystko by mieli zapewnione, to ciągle słyszę że może kiedyś, ale w podtekście brzmi to: "odwal się, mamy lepsze rzeczy do roboty". Oprócz kotów to nie jestem potrzebna nikomu i tak naprawdę nikogo nie obchodzę. Ot jestem bo jestem a jak mnie nie będzie to nic się stanie.
Ja się naprawdę nie skarżę na swój los, ja mam po prostu życia dość. Nie chce mi się już.
Pozdrawiam.