poniedziałek, 19 stycznia 2015

Chorować jest niezdrowo - odpowiedź na post Róży

Przeczytałam post Róży [KLIK] i się zamyśliłam. A potem zaczęłam komentować i pisałam, pisałam, pisałam i wyszło mi komentarza na cały artykuł więc wykasowałam komentarz i postanowiłam zrobić z niego post na swoim blogu. Będzie osobiście, ale... dlaczego nie?
W zasadzie to się zgadzam. Zgadzam się z pierwszą częścią posta Róży. Nie lubię się nad sobą użalać, wnerwia mnie jak ktoś cały czas klepie o swoich chorobach i staje w zawody typu "moja choroba jest gorsza od twojej a mój ból najgorszy na świecie"... Ja sama siebie uważam za okaz końskiego zdrowia, zawsze byłam silną kobietą, mała jestem i drobna i ciężarów nie lubię dźwigać choć dźwigam od czasu do czasu a potem to kręgosłup mi napierdziela i ani się położyć ani usiąść... ale to już moja własna zasługa, póki daję radę to chodzę. Ze względu na pewną przypadłość otoczona jestem dożywotnią opieką lekarską i muszę się stawiać na badania raz do roku, więc się stawiam, robią to co mają robić, przy okazji pogadam sobie z lekarką jak tu sobie usprawnić życie, bo od jakiegoś czasu (starość nie radość choć na zdjęciach nie widać) pomału różne rzeczy zaczynają się psuć a nie mam zwyczaju z pierdołami chodzić do lekarza. I tu mogłaby nastąpić wyliczanka drobnych problemów które jakby poskładać do kupy to już bym się do trumny musiała kłaść, a tak to - jedne się leczy, inne się ignoruje czekając aż się same wyleczą, z innymi się żyje do końca życia bo inaczej się nie da. Poza tym maszyna działa, to co sie będę przejmować. Jak to mówią - róbmy swoje. Nie uważam że katar jest chorobą śmiertelną, uważam że ciąża jest stanem fizjologicznym a nie chorobą (i pisze to osoba która spędziła w tym stanie trzy miesiące w szpitalu...) a każde pierdnięcie nie oznacza raka jelita grubego. Z chorymi nerkami można pracować, z chorym sercem można uprawiać sporty (jeśli stan na to pozwala), bez nóg też można się poruszać. Wszystko siedzi w ludzkiej głowie.
Nie lubię się nad sobą użalać, ale zaczęłam się zastanawiac z czego to wynika. Bo chciałabym od czasu do czasu tak naprawdę się rozmięknąć, popłakać nad swoim losem, ponarzekać, żeby był ktoś mnie wysłucha, kto pocieszy w stylu "będzie dobrze, płacz, płacz, wypłacz się, to ci pomoże..." Ktoś kto po prostu wysłucha i pomilczy razem ze mną. A tu tylko dookoła słyszę biadolenie i "dobre rady" w stylu: szwagrowi kuzyna przyjaciela Staszka to pomogło na to samo to i to, ja też to miałam/em, ale moje to dopiero było złe, nie takie jak twoje, pikuś, I wnerwia mnie to niezmiernie, a to wnerwianie powoduje że wolę się zamknąć i nic nie gadać niż mam potem wysłuchiwać tego całęgo narzekania na wszystkie choroby świata. Dlatego się nad sobą nie użalam, dlatego jestem zamknięta. Bo ludzie wokół mnie nie potrafią po prostu pomilczeć, nie potrafią BYĆ razem ze mną...
Oczywiście generalizuję bo są tacy którzy potrafią, ale doświadczenie życiowe zrobiło ze mnie osobę skrytą i zamkniętą, która wyłazi ze skorupy tylko w tragicznie beznadziejnych przypadkach. Jak napisałam wcześniej, jestem silną, pewną siebie kobietą, która woli zrobić sama niż poprosić o pomoc. Nie dlatego że uważam że zrobię coś lepiej. Dlatego że uważam że MOGĘ to zrobić sama. A jeżeli widzę że nie mogę to o tę pomoc proszę.
I tu dochodzimy do części drugiej posta Róży, do części z którą się nie zgadzam.
Jeszcze nie tak dawno byłam bardzo ambitna, cały czas jestem ale zaraz zrozumiecie o co mi chodzi. Zawsze żyłam w stylu - szybciej, dalej, dłużej, więcej, da się, co się ma nie dać, pokonywałam własne słabości, pobijałam własne rekordy... I - patrz część pierwsza, pomału niektóre rzeczy zaczęły się sypać. Więc siłą rzeczy musiałam przestać się forsować. Uznałam że dłużej tak już nie mogę. Mam jedno życie i chcę je przeżyć jak najdłużej w jak najlepszym stanie. A nie połamana i powykręcana, z bólami różnego typu. Dlatego też kiedy w zeszłym tygodniu zmogło mnie choróbsko, nie poszłam do pracy choć od biedy mogłabym. Nie uważam że z tego powodu świat się zawali albo ktoś sobie beze mnie nie poradzi, ja po prostu nie mam ochoty czekać z utęsknienem na koniec pracy, męczyć się licząc na przetrwanie, znosić jakikolwiek ból bo przecież mogę. Mogę znosić ból i to nawet skutecznie. Ale nie chcę. Nie potrzebuję. Dość już tego. Chorować jest niezdrowo i doświadczyłam tego na własnej skórze w zeszłym tygodniu, kiedy po trzech dniach spędzonych w łóżku nie miałam już siły dłużej w nim leżeć, myśląc że to już koniec najgorszego  przeciążyłam osłabiony organizm tak że z trzech dni zrobił się tydzień. Chorować jest niezdrowo. Tak. Szczera prawda. Ale pracuje się żeby żyć a nie żyje żeby pracować. Doszłam do tego nie tak dawno...
The end.
 

piątek, 16 stycznia 2015

Humor piątkowy

Jako że chora byłam to temat sam się nasuwa :-) Zapraszam!

---------
Polski turysta udaje się do Rosji, gdzie dzięki silnej złotówce maksymalnie korzysta z tanich usług tamtejszych dziewczynek. Po powrocie do kraju zauważa, że coś złego dzieje się z jego penisem. Idzie do lekarza. 
- Niebieskie plamy, różowe wybroczyny i zielone wrzody. Diagnoza jest jednoznaczna: ruski PVSD- mówi lekarz. 
- Co takiego? - pyta pacjent. 
- Ruski PVSD. Bardzo rzadka, wielce tajemnicza choroba. Mało o niej wiemy. Podejrzewamy, ze to kosmiczna mutacja AIDS. Nie ma na to lekarstwa. Jedyny ratunek - amputacja członka. 
Przerażony amator cielesnych uciech w te pędy biegnie do rosyjskiego znachora. Ten musi się znać na PVSD - chorobie typowej dla państwa Putina. 
- No, tak. PVSD w drugim stadium. Przepraszam, są też początki trzeciego etapu choroby - widzi pan te wybroczyny? Nie mam wątpliwości, ma pan PVSD. Kliniczny przypadek - mówi rosyjski znachor 
- Polski lekarz kazał mi amputować penisa. Czy miął racje? - pyta pacjent. 
- Konował z Kasy Chorych! Chce pana naciągnąć na forsę. Po co od razu amputować. Poczekasz pan dwa, no, góra trzy tygodnie i sam odpadnie - pociesza znachor.


---------
Lekarz skacowany po ostrym weekendowym pijaństwie… Nagle wchodzi pacjent, w dodatku w doskonałym nastroju i pyta:
– Panie doktorze, jak tam moje wyniki?
Na to opryskliwie lekarz:
– Ma pan raka!
– Jak to raka? A przecież wcześniej mówił pan, że to tylko kamienie!
– Kamienie, kamienie… A pod każdym kamieniem RAK!


---------
Pacjent nerwowo czeka na opinię w gabinecie słynnego ortopedy.
- A u kogo pan wcześniej był, zanim trafił pan do mnie? - pyta lekarz.
- U kręgarza.
- U kręgarza?! - wyśmiał go lekarz - To strata czasu! No i niech pan powie, jakiej bezużytecznej rady panu udzielił?
- Poradził, żebym przyszedł do pana.


---------
- Siostro! Po co mówiliście pacjentowi z siódemki, że chcemy mu nogi uciąć?!
- A co, uciekł?
- Tak!
- A pan doktor mówił, że ten paraliż to nieuleczalny jest...


---------
Gabinet lekarski w przychodni rejonowej w Rejowcu Fabrycznym. Akurat czwartek, więc przyjmuje psychiatra. Wchodzi gościu - na oko jakieś 47 lat, grubawy, łysiejący na czubku głowy, w okularach, ma pekaesy. Zezuje i przegina głowę na lewo.
- Na co się Pan uskarża? - pyta lekarz.
- Żo-żo-żona mi sieeeee pu-pu-puszcza!
- A gdzie teraz wiernej szukać? - mówi lekarz.
- Sy-sy-syn włóczy się i chu-chu-chuligani.
- No, ale jeszcze nikogo nie zabił, nie?
- No-no-no iii... sz-sz-szczam w nocy do łó-łó-łóżka.
- Spróbujemy zaradzić. Proszę łykać nervosal dwa razy dziennie i przyjść za dwa tygodnie.
Po dwóch tygodniach koleś przychodzi. Roześmiany, dżinsy czerwone, sweterek w romby. - Co słychać? - pyta medyk.
- W porzo.
- Jak żona?
- Puszcza się. Ale gdzie teraz szukać wiernej?
- Synalek?
- Rozrabia. Ale nikogo nie zabił.
- A jak tam w nocy?
- Szczam. Ale do rana zawsze zdąży wyschnąć.


Pozdrawiam serdecznie!

czwartek, 15 stycznia 2015

Niespodzianka z (R)óżą

Cały tydzień nie pisałam, straszne to oj straszne! Ale wybaczcie mi Drodzy Czytelnicy, chora byłam... Wciąż trochę jeszcze jestem ale już nie na tyle żeby nie móc przed komputerem zasiąść i notkę sporządzić. Tym bardziej że jest o czym, bo tematy zmieniają mi się w głowie jak w kalejdospokie i ten dzisiejszy to tak z ostatniej chwili choć się trochę naczekał.
Równiuśko tydzień temu, 8 stycznia, pan listonosz przyszedł do mojego domu z przesyłką i nikogo nie zastał. Chociaż potomek był w domu ale spał snem twardym o pierwszej po południu że i petardami by go nie dobudzić. Więc pan listonosz wsadził w drzwi czerwoną karteczkę z zawiadomieniem że niestety przesyłka się nie zmieściła przez dziurę na listy i czeka do odbioru na poczcie.
W piątek spieszyłam się bardzo do pracy więc po przesyłkę nie zdążyłam, w sobotę zaspałam bo czynne tylko do dziesiątej, a od niedzieli to mnie już porządnie wzięło i trzyma do dzisiaj, tak że z domu nie wychodziłam, a komu by się chciało w taką pogodę zresztą... Dzisiaj, choć jeszcze trochę chora i odrobinę obolała, postanowiłam wyjść z domu po tę przesyłkę, a potem do sklepu muszę podjechać bo w lodówce tylko śledzie. Ostatni raz byłam na zakupach chyba przed Sylwestrem... No ale do brzegu. Zachodzę ja sobie po tę przesyłkę co to się w drzwiach nie zmieściła, wiatr mało mi łba nie urwał, przy większych porywach szłam sobie w miejscu, jeśli w ogóle dałam radę nogą ruszyć, ale zaszłam. Daję karteczkę panu w okienku, a on przynosi mi... regularne śliczne pudełeczko wielkości takiego na buty. A przecież nic nie zamawiałam. Patrzę na adres - ślicznie napisany polską ręką - uwierzcie mi, tu za granicą od razu poznać polski charakter pisma, ki diabeł, z Polski i nie z Polski bo znaczek tutejszy, pudełeczko również... Patrze ja a na boku napisany adres zwrotny... tadam! RÓŻA!!! Dostałam paczkę od Róży Wigeland z Londynu :-)))


Otwieram z niecierpliwością...


A tam... róża!


I czekoladki :-)


I tysionc pińcet mydełek różanych - mogę się teraz myć codziennie! 


A na koniec wisienka na torcie - kartka z życzeniami, ale to już jest bardzo osobiste więc Wy dostajecie tylko to na wierzchu :-)


Róża przypomniała mi że upominek który dostałam "należy mi się" (oh jak ja lubię to słowo!) za zgadnięcie dokąd się ona przeniosła z Irlandii. Nie do końca zgadłam bo chciałam ją mieć bliżej siebie, ale jak chciała to mnie nagrodziła, juhu!!!
Dziękuję Ci ze szczerego serca Różo!