poniedziałek, 15 września 2014

Sobota, niedziela, poniedziałek

A w sobotę było tak:


Zanim się pozbierałam do kupy, okazało się że w korytarzu leży jeszcze jedna, niestety (albo stety - jak kto woli) nie uwieczniłam jej sztywniejącego już powoli ciała.  Drastyczne? Dla mnie już nie, do wszystkiego można się przyzwyczaić, a przynajmniej jakiś cel edukacyjny to też ma bo dzieci się budowy ciała zwierząt mogą uczyć. Bleeee....

A w niedzielę było tak:


Pisałam wczoraj że dwa dni obrabiałam krzaka ceanotusa, ale co wczoraj zrobiłam to powinnam zrobić już dwa lata temu, zaoszczędziłambym sobie nerwów i pęcherzy. Ale nie, eksmałż nie pozwolił, "bo taki pienkny kszaczek, bo takie cudne kfiatki ma na wiosnę, bla bla bla..." No to się wzięłam i go przycięłam. Bo wiecie że clematis to trzeba co jakiś czas odmłodzić. A ten był co prawda odmłodzony dwa lata temu ale tylko o pięć lat, a jemu trzeba było o dziesięć. To co na zdjęciu powyżej to krzak (pnącze? clematis to co to właściwie jest? bluszcz jakiś?) na początku "obrabiania". Te chaszcze najbliżej czytelnika to ściągnięte już z płotu, czekające na strzyżenie.

A tutaj ujęcie clematisa od strony południowej


A tutaj od północnej. Znaczy ja od północnej strony stoję, tak dla ścisłości. No to sobie już wyobrażacie. Płot ma 2 metry. Clematis... może z 10. A może więcej. Taki rząd wielkości. 


Kilka godzin machania sekatorami, siekierami, piłami i nawet maczetą (oj tak tak!) i clematis wygląda tak:


Prawda że młodziutko teraz wygląda?


A dzisiaj rano w pracy, po wyjęciu z szuflady dokumentów które miałam uporządkować zanim poszłam na urlop, ale nie zdążyłam - więc dzisiaj rano moje biurko wyglądało tak: 


I tyle listów na mnie czekało. Ja tu zwariuję!!!


A jednak twardym czeba być nie miętkim, więc nie zwariowałam, listy pootwierałam, przyszykowałam do obrobienia na jutro, kupka nadal czeka bo dzisiaj to ja odpowiadałam na emaile Proszę Państwa! Jeżu kolczasty, jak ciężko jest powrócić do rzeczywistości po trzech tygodniach sielanki...

niedziela, 14 września 2014

Ta ostatnia niedziela.

Lenistwa błogiego czas powoli dobiega końca, jeszcze tylko parę godzin i trza się będzie szykować do roboty
 

Nie mogę się nadziwić jak szybko mi te trzy tygodnie minęły, a jednocześnie ile się w ciągu tego czasu wydarzyło... Tiguś już zdążył całkowicie wyzdrowieć, przynosi teraz regularnie myszkę co wieczór, a wczoraj nawet dwie - to już zupełny rekord. Ja już nie mam sił, przestałam się bać zdechłych myszy, prawdopodobnie boję się jeszcze żywych, ale nie jestem pewna, nie dane mi było sprawdzić ostatnio. Ostatnie dni urlopu między innymi spędziłam na oporządzaniu ogródka, przycięcie jednego krzaka zajęło mi prawie dwa dni i  pęcherz na środkowym palcu, a tyle jeszcze do przetrzebienia! No ale jak się zaniedbało sprawy w poprzednim roku to teraz trzeba nadrabiać. Na szczęście wróciła mi ochota na ogródkowanie, to teraz pójdzie jak z płatka, mam nadzieję że sekatory wytrzymają.
No ale co to ja miałam...
W ten ostatni dzień przed pójściem do pracy chciałam się pochwalić ostatnią sfotografowaną wycieczką (bo były też takie niesfotografowane), sprzed trzech dni.
Dzień był przepiękny, prawdziwie końco-letni, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie, postanowiłam więc zabrać synusia na plażę. Planowaliśmy jechać do Yellowcraig, tuż przed North Berwick, które Wam niedawno pokazywałam. Ale po drodze minęliśmy maleńki parking i coś nam jednocześnie wpadło do głowy. Przecież nigdy tu nie byliśmy, to co nam szkodzi. Zawróciłam, zaparkowałam i poszliśmy. Voila! Zapraszam na wycieczkę, która okazała się nie tak krótka jak zakładaliśmy...

Zaraz przy parkingu wchodzi się na taki oto mostek. Przyjrzyjcie się uważnie, przyda się na później. Mostek jest wąski, dwie osoby się ledwie mieszczą, ale dość długi, trzeba jakoś dojść na drugi brzeg. Wiem że to tutaj znajduje się najlepszy teren do obserwacji ptaków wodnych i rzeczywiście, mijamy mężczyznę niosącego imponującą lornetę i aparat z super-teleobiektywem. Takie hobby...


Mostek z tej strony na samym początku nie ma poręczy z jednej strony. Oczywiście się boję :-)


Powiedzmy że to pod spodem to selfie, ale nie dało rady inaczej, a chciałam sfotografować te rośliny które są pod wodą. Wygląda jak zalana łąka.


Już po drugiej stronie mostka, zatrzymujemy się przed mapą aby zobaczyć gdzie zaprowadzi nas ścieżka. W zasadzie jest to mapa obiektów do obserwacji, czyli siedziby ptaków rozmaitych. 


No to idziemy.


Wąska ścieżka prowadzi nas w ciekawie skomponowane zarośla. Część drogi pokonuje się jakby w dziczy, gdzie zarośla znaczą to co znaczą - po prostu wszystko po obu stronach jest dokładnie zarośnięte jakimiś kłączami. 


Tu była próba złapania w obiektywie pajęczyny, niezbyt udana bo ciężko było dojść, ale przypatrzcie się uważnie. Była olbrzymia.


Po wyjściu z zarośli znajdujemy maleńkie jeziorko, które widzieliśmy wcześniej na mapie.


A przed nami... pustynia.


No popatrzcie dokładnie, jakby tak trawę zamienić z piaskiem to dokładnie krajobraz pustynny by wyszedł. Jak okiem sięgnąć pustka, zero drzew. A jaka cisza! Ścieżka którą idziemy ma jakieś dwa i pół kilometra według mapy. Pewnie tak, skoro idziemy już ponad pół godziny.


Zanim to zobaczyłam, stwierdziłam że teren wygląda jak na wydmach. Wśród trawy zaczęło się pojawiać coraz więcej piasku. I co? Miałam rację! 


 Ta górka nie była taka maleńka. Wbiegłam w butach.



Na samej górze zdjęłam buty, a oczom moim ukazał się taki widok...


Przepiękna, dziewicza, nie skalana ludzkimi śladami plaża. Przyznam że trochę nas zatkało.


Widać że zaczął się już odpływ, ale wody była jeszcze wystarczająca ilość żeby całość wyglądała przepięknie i po prostu... bosko.


Jedynie ślady moich gołych stóp na całej plaży.


Czuliśmy się jak w raju. Ciepło, wiaterek tak delikatny że dosłownie muskał tylko skórę, temperatura wody w sam raz (znaczy że stopy nie bolały jak się weszło), zero samochodów, zupełna cisza, nawet ptaki nie wrzeszczały. Tylko my i delikatny szum morza. B-O-S-K-O!


Zazwyczaj już nie zbieram muszelek, ale te podniosłam. Ważyły z pół kilo.


Cóż, pochodzili trochę, ponapawali się pustką i ciszą, ale trzeba było kiedyś wracać.


Co ciekawe, za tą górką było już słychać daleki odgłos jadących samochodów. I skrzeczenie ptaków. Wydma stanowi doskonałą izolację dźwiękową dla plaży. 
Droga z powrotem dłużyła się jeszcze bardziej. Powróciliśmy na mostek, a tam... Popatrzcie uważnie, a jak chcecie to porównajcie ze zdjęciem numer 3. Tak wygląda ten sam teren po odpływie.



Szerokie rozlewisko okazało się maleńką rzeczką. 




I tak, przez przypadek, odkryliśmy prawdziwą perełkę, bo plaż na moim terenie jest sporo, a jedna piękniejsza od drugiej, ale tak cichego, tak spokojnego i dziewiczego zakątka jeszcze w Szkocji nie widziałam. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale :-)

I tak to. Dla mnie teraz to już koniec wakacji. Wraca rutyna, nowe wyzwania, nowe obowiązki, nowe przyjemności, a także spore zmiany... Obym dała radę.


sobota, 13 września 2014

Ulubiony napój Shreka

Ponieważ ja raczej "koszerna" jestem i z chłodzących napojów to raczej wodę preferuję, czasami tylko w celu większej rozpusty i zaspokojenia kubków smakowych wleję w siebie troszkę Coca Coli (koniecznie Diet bo normalna mnie w zęby gryzie) lub innego soku na przykład żurawinowego (na nerki ponoć dobrze działa), nigdy więc szczególnie się w półki z napojami nie wpatruję, no chyba że z tymi wyskokowymi bo przy regale z winem mogę stać dwie godziny zanim wybiorę.
No i bardzo się zaskoczyłam wczoraj wieczorem, kiedy do domu wróciwszy zastałam w lodówce butelczynę co prawda odkapslowaną ale nie za bardzo napoczętą, więc uprzednio zapytawszy Synka co to jest i czy moge spróbować, nalałam sobie odrobinę i skonsumowałam. Tak że to co widzicie na zdjęciach poniżej to pozostałości z wczorajszej "degustacji".

Proszę Państwa, przedstawiam coś co skojarzyło mi się momentalnie z filmem "Shrek" i z cudnościami którymi tenże ogr się raczył. Nalepka mówi że to "Fresh Lemongrass Drink with Basil Seeds" czyli świeży napój z trawy cytrynowej z dodatkiem nasion bazylii. Hmmmm... czy ja wiem? Jak tak piszą to chyba wiedzą...
Smakuje jak... no właśnie nie wiem jak co. Dość słodkie, gęstawe i lepkie, ale jednocześnie orzeźwiające, w kolorze wściekło-jasno-zielonym a te małe kulki w środku tak fajnie chrupią między zębami... Czy przypomina Wam to coś? Bo mnie tak, ale nie będę się rozpisywać bo i tak dostatecznie obrzydliwa jestem.







Dzisiaj muszę powiedzieć, wypiłam ze smakiem. Bo ja już taka jestem, zupełnie obrzydliwa :-)
Pozdrawiam, Shrekowa z Bagien!