niedziela, 7 września 2014

Na urlopie życie płynie

Może ktoś pamięta ten post. Nie minęło nawet pół roku od tego wpisu a tyle się zmieniło. Na wakacje w końcu nie wyjechałam. Czy żałuję ? Ależ w życiu! W międzyczasie spędziłam dwa wspaniałe weekendy poza domem, jeden w Amsterdamie w towarzystwie koleżanki, z którą nie widziałam się od lat, więc gadałyśmy, gadałyśmy, gadałyśmy... Oprócz miłego spędzania czasu oczywiście. Co najdziwniejsze, z tą koleżanką nigdy nie łączyły mnie jakieś zażyłe stosunki, ale nic dziwnego, eksmałż jej nie lubił więc blokował wszystko co sie z nią wiązało, pomimo że była żoną jego najlepszego kolegi. A ja dobra żona... ech, dobrze że to już przeszłość. Chciałam powiedzieć, że pomimo że nie kolegowałyśmy się nigdy jakoś specjalnie, weekend z nią spędzony uważam za jeden z najlepszych w życiu. To było jak odkrywanie czegoś na nowo, wspaniałe doświadczenie, szczególnie że ustnie to nie jestem wylewna, a z nią jakoś nie miałam oporów. I nie było tematu na który nie byłybyśmy w stanie rozmawiać. Otworzyłam się wtedy i na szczęście do tej pory nie zamknęłam. I uwierzcie mi, tak czuję się lepiej.
Drugi weekend spędziłam właściwie samotnie w Londynie, bo co tam ten jeden wieczór w towarzystwie koleżanki... To również było doskonałe doświadczenie, mogłam robić co chciałam kiedy chciałam i jak chciałam, chłonęłam Londyn jak wysuszona gąbka. Tylko na koniec było mi trochę żal że nie miałam z kim dzielić tego doświadczenia. Ale podzieliłam się z Wami i to mi dało satysfakcję.
Wakacje... Odkładałam je z miesiąca na miesiąc, czułam się coraz bardziej zmęczona i wypalona, nie tylko w pracy ale również w domu. Poszukiwanie miejsca na wypoczynek stało się moim głównym celem, ale jakoś z biegiem czasu coraz mniejszą miałam ochotę na samotny wyjazd. Myślę że dużą rolę odegrała w tym wszystkim pogoda, która w tym roku w Szkocji szczególnie nas rozpieściła. Z każdym gorącym dniem nabierałam przekonania że tak naprawdę to ja nie muszę "do słońca", bo miałam go pod dostatkiem nawet po przyjściu z pracy. Tutaj jak już grzeje to grzeje do dziewiątej wieczorem. Naprawdę. Zdałam sobie sprawę że jedynym tak naprawdę powodem dla którego potrzebowałam wakacji było zmęczenie. Nie miałam właściwie urlopu od roku. Nie liczę świąt bo święta to nie urlop, choć do pracy się nie chodzi. Wszystko mnie już denerwowało, zaczułam odczuwać marazm i nawet chyba lekką depresję. Chociaż po tym co przeżyłam w ciągu roku to słowo "depresja" nabrało dla mnie troszkę innego znaczenia... W każdym razie, po naciskach ze strony "derekcji" zostałam zmuszona do urlopu. No to wzięłam od razu całe trzy tygodnie, a co!
Na początku zastanawiałam się, co ja będę robić, łomatko tyle czasu wolnego, ja się na śmierć zanudzę. Ale jak przyszło co do czego to proszę, już drugi tydzień trzasnął a ja nie wiem w co ręce włożyć :-))) A tak naprawdę to ja nic nie robię bo nie muszę, z wyjątkiem karmienia kotów, ale z tym też jakoś sobie radzę jak wybywam z domu na dłuższe godziny. Synuś jeszcze w chałupie siedzi od czasu do czasu to koty z głodu nie popadały.
Sprzątam tylko to co niezbędne, rozumiecie, jak się wyleje to pościeram, czasami jak się przewróci to też podniosę, zmywarkę się czasami załaduje, śmieci wyniesie żeby nie waniało w domu... Obiadów nie gotuje, może raz na tydzień, jak mam ochotę. A jak mi się nie chce to mówię że nie chce mi się i dziecko idzie do sklepu i sobie kupuje gotowiznę. Też jeszcze z głodu nie padł. A mnie to tam wiele nie trzeba, kromka chleba z masłem i pomidorem albo dwa jajka gotowane... Kubeł kawy ze spienionym mlekiem to jak cały obiad przecież. A co parę dni Starający się stawia obiad w restauracji to śmierć z głodu mnie również nie grozi :-)
Tak więc, mój domowy urlop polega na nicnierobieniu, oddawaniu się przyjemnościom i generalnym czilałcie. I wiecie co? Odżywam! Jeszcze tydzień i będę jak nowo narodzona, chętna i gotowa do pracy, bom się już troszkę stęskniła. No i tak miało być!

sobota, 6 września 2014

Jak się napchać do oporu

Nieczęsto jadam w bufecie, ale od czasu do czasu lubię sobie wyskoczyć do jakiegoś fajnego. I w tym momencie już chciałam coś napisać o niezorientowanych czytelnikach z Polski, mając w pamięci stan kraju z którego wyjeżdżałam 10 lat temu, ale sobie przypomniałam że przecież takie bufety-restauracje też w kraju nad Wisłą są, bo sama w takim jadłam. Dziwne to raczej było, bo chińskie raczej tylko z nazwy, wiadomo, pod polski wybredny język gotowane, choć nie powiem, dobre. A jeszcze dziwniejsze dla mnie że jedzenie było na wagę, czyli brało się talerz, ładowało co tam się chciało po kolei i szło z tym talerzem do kasy na końcu bufetu, pani ważyła jedzenie i się płaciło za kolejne dekagramy. Żeby nie było że kłamię to ten chiński bufet jest w Opolu, w centrum handlowym Karolinka, zaraz przy wejściu do toalet, pomiędzy MacDonaldem czy KFC (jeden pies) a bufetem meksykańskim. Kto chce niech sprawdzi. Akurat polecam bo mi smakowało.

W Edynburgu miałam swój ulubiony chiński bufet, w którym serwowali przepyszny hot pot, ale to już wyższa szkoła wtajemniczenia była i zamawiali to tylko rodowici Chińczycy, ja tam Chinka żadna nie jestem ale zaprosiła mnie tam raz koleżanka z ichniego kraju i wytłumaczyła co i jak. No to potem chodziłam tam tylko na hot pot, chociaż oczywiście można było korzystać z całego bufetu.
Od razu teraz powiem, że w takim bufecie jest jak w restauracji, czyli przy wejściu kelner przejmuje klienta, prowadzi go do stolika, przynosi drinki (bo oprócz wody za pozostałe napoje trzeba płacić dodatkowo) i sprząta potem ze stolika kolejne talerze. Płaci się "za bufet", czyli w zależności od pory dnia, bo inne potrawy są serwowane w czasie lunchu, czyli do piętnastej-siedemnastej w zależności od restauracji, a inne w czasie obiadowym, czyli wieczorem. Oczywiście cena za dinner jest dwa razy wyższa ale też wybór potraw zdecydowanie bardziej imponujący. Hot pot kosztował zawsze tyle samo, czyli troszkę więcej niż dinner. No ale z jakiegoś powodu ten mój ulubiony bufet zamknięto i w jego miejsce wstawiono amerykański Filling Station. Tak na marginesie, zabrał mnie tam niedawno mój ówczesny Kandydat na Starającego się (teraz już oficjalnie Starający się) i nie powiem, całkiem niezłe jedzenie było, a zawsze myślałam że jak amerykańskie to tylko burgery i frytki - zresztą tak się reklamują to niech się nie dziwią.

W każdym razie, wracając do opychania się, napomknął mi kiedyś synuś że był w super bufecie, zachwalał jak imponująco wygląda i jakie dobre pożywienie tam serwują, więc zainteresowawszy się głębiej doszłam do wniosku że trza sprawdzić. A że to tylko rekonesans, wybraliśmy się razem z synusiem (a jakże!) w czasie lunchu, czyli około godziny czternastej. Napomknę delikatnie że powstawaliśmy tego dnia tak kole południa bo oboje przecież na wakacjach to gdzie się spieszyć, więc to było nasze jednocześnie śniadanie.
Zapraszam na fotorelację z wyjaśnieniami, oprócz zdjęć z restauracji wszystkie pozostałe robił synuś. Artysta jeden!

No to jedziemy. 


Mijamy Meadowbank i centrum handlowe.


Trzymamy się kurczowo czerwonego vana.


Szybki rzut oka na Arthur's Seat - to ta góra w tle.


Dojeżdżamy do London Road, na której mamy nadzieję zaparkowac za niewielkie pieniądze.


Mijamy Studio Tatuażu i Kolczykowania, prowadzone nota bene przez Polaków. Przepraszam za obstrukcje na szybie, mewa się wzięła i zesrała.

 

Oczywiście synuś nie byłby synkiem gdyby mamusi portretu nie zrobił :-)


A takie artystyczne zdjęcia jak poniżej znajduję zawsze w telefonie gdy jedzie ze mną synuś i ma parę sekund na dorwanie się do mojej komórki zanim się zablokuje. To jest - dla wyjaśnienia, dzieło powstałe przy użyciu tkaniny odzieżowej marki Levi's 501.


Szukamy miejsca na parking...
 

Znaleźliśmy. Parkujemy.


Wejście do restauracji jest małe i naprawdę może umknąć, a jest przecież w centralnym miejscu. Restauracja nazywa się Cosmo i mieści się obok Omni przy galerii John Lewis. Przywitano nas miło, zaprowadzono do stolika i poinformowano że o piętnastej restauracja jest zamykana, znaczy zabierają jedzenie żeby się przygotować do dinner, a potem ponownie otwiera się o siedemnastej. Cóż mamy półtorej godziny, damy radę. I od razu przepraszam że zdjęć ze środka jest tak mało, ale zupełnie nie myślałam o ich robieniu. W każdym razie jest tak - ogromna sala z mnóstwem stolików, jak przyszliśmy to większa część zapełniona, pięć rzędów bufetowych (chyba, a może więcej), każdy z inną kuchnią. Jest kuchnia włoska, japońska, chińska, maksykańska i hinduska, z niewielkim dodatkiem brytyjskiej, żeby zadowolić "wybredne" gusta tych najbardziej marudzących, czyli frytki, jakieś kotlety i sałata, nie wiem bo nie zaglądałam. Chciałam, naprawdę bardzo chciałam spróbować wszystkiego, ale uwierzcie mi, nie da się. To co widzicie pod spodem to pierwszy talerz, delikatna selekcja przystawek. Na razie używam widelca, bo na talerzu mam między innymi coś z kuchni włoskiej, a uważam za profanację jeść włoskie jedzenie pałeczkami :-) Pałeczki leżą obok, bo z kolei chińszczyznę to ja zawsze jadam pałeczkami. Już tak mam. Szkoda że nie uwieczniłam drugiego talerza, na którym były rozmaite pyszności, a i tak synuś uznał że "za dużo warzyw".  Na deser wzięłam sobie przepyszne profiteroles (kulki ptysiowe z kremem w środku, mniam), eklerka, owoce pokrojone w kawałki i oczywiście lody... Do picia tylko woda, bo ja do posiłków zawsze piję wodę. Pani przynosi szklanki z wodą, potem można sobie "doładować" wody ile się chce z maszyny, która jest jednocześnie kostkarką do lodu. Super niespodzianka, nawet w MacDonaldach takiej nie mają.


Tak mniej więcej to wygląda:


Poniżej pierwsze stanowisko, niestety zamknięte, tutaj w porze dinner na bieżąco, na życzenie klienta  przygotowywane są różne potrawy włoskie. W głębi widać maszyny do napojów. Te duże to właśnie wodo-kostkarki do lodów.


Zdjęcia poniżej zrobione byly już po zamknięciu bufetu, dlatego pusto. Ale tak to wygląda.





A to coś dla wielbicieli przybytków, bo wiem że tacy są :-) Przybytek generalnie utrzymany w tonacji zgodnej z całą restauracją. Bardzo schludnie i czysto.





A to ciekawostka, której nie widziałam nigdzie indziej. Tzw. Cleaning Station. Czyli po prostu wolno stojąca umywalka w kącie przy wyjściu z restauracji służąca do tego do czego służy umywalka - czyli umycia rąk, bo nie każdemu chce się do toalety, a palce w bufecie każdy może sobie pobrudzić. To sobie taki klient podchodzi bez wychodzenia z sali, myje rączki i wraca do jedzenia. Bardzo mi sie ten pomysł podoba.


Powiem że polubiłam ten bufet, bardzo jestem ciekawa wieczornego menu, więc na pewno tu wrócę. Tylko nie będę mogła jeść nic od rana żeby móc posmakować dużej selekcji smakowitego jedzenia. Do tego przecież służy bufet, prawda? 

 Wróciliśmy z wypełnionymi brzuszyskami do samochodu. Po drodze musiałam zajechać do sklepu bo waciki mi się skończyły, a synuś został w samochodzie. Więc na koniec zaprezentuję Wam jego szczególne uzdolnienia  w zakresie fotografii samochodowej. Voila!








Oczywiście jedzenia w brzuchu wystarczyło mi na tyle że nic nie tknęłam aż do następnego dnia. No ale po to są bufety, prawda? ;-) A dupa rośnie...


piątek, 5 września 2014