niedziela, 31 sierpnia 2014

Ogród botaniczny cz. 2 i ostatnia.

Pamiętacie, przerwaliśmy wycieczkę po stronie zachodniej, gdzie udaliśmy się do przybytku w celu załatwienia formalności (żeby potem z nogi na nogę nie przestępować). Niestety, przez zamroczenie jakieś nie sfotografowaliśmy ani bramy głównej, ani budynku głównego, w którym jest sklep, restauracja, jakieś wystawy czasowe i kącik przyrodniczy dla dzieci. Kasa też jest, bo chociaż sam ogród jest bezpłatny to za wejście do palmiarni trzeba zapłacić parę groszy. 5 funtów tylko, ale warto. My nie płacimy bo już byliśmy i zdjęć stamtąd mamy troszkie, więc czekam na zgłoszenia. Jak będą chętni to pokażę.

Tymczasem idziemy dalej, trzeba nam wrócić do miejsca skąd zaczęliśmy. Tuż przy wejściu zauważamy takie oto jagódki. Taaak, nasuwa się w tym momencie refleksja, jeszcze niedawno wszystko pięknie kwitło, kolorowe kwiaty zniewalały najróżniejszymi zapachami (niektóre nieźle cuchną, uwierzcie mi), a teraz... jesień panie, jesień... Ale te wszystkie owoce, jagody czy nasiona, jak zwał tak zwał, równie pięknie wyglądają wśród zieleni. No sami popatrzcie.



Zaraz przy wejściu od zachodniej strony widzimy mapę ogrodu i drogowskazy. Przybyliśmy ze strony lewej, więc teraz udamy się w prawo. Moja ulubiona strona ogrodu botanicznego :-) (kolejna ulubiona lol!)


Rośnie tu wiele pięknych drzew. Wyglądem przypominają europejskie, ale rozmiarem się trochę różnią. To tutaj jest jednym z największych w całym parku. Niestety, na Wyspach Brytyjskich drzewa są znacznie mniejsze niż te do których przyzwyczajeni jesteśmy w Polsce. To tak jakbyśmy byli wysoko w górach. Na przykład w samych Tatrach.


Idziemy sobie alejką w kierunku mojego ulubionego (he he) ogrodu chińskiego. Nazywam to ogrodem, choć właściwie to nazywa się "chińskie wzgórze". Taki kawałek gruntu z roślinkami prosto z kraju pand. 


Od razu na wstępie znak że niestety, wózkiem się nie da wjechać. Trudno. Użytkownicy wózka muszą użyć innej drogi, ale my pójdziemy tą.


Wyrośnięte bonzai :-)


Krzak wyglądający na akację, z ciekawymi kolorystycznie jagodami.


Poniżej coś co miało ładne kwiatki wcześniej, teraz po kwiatkach zostało to. Tyz piknie!


Kawałek górskiego strumyczka. Coś słabo woda płynie, ale co się dziwić, susza była. 


Zaciekawiła mnie pozostałość po rododendronach. Nigdy im sie nie przyglądałam, a tu takie "kwiatki".


To drzewo to brzoza. Z brązową korą, bardzo ciekawie wygląda.


Tu widać jak kora odchodzi od drzewa. Zupełnie jak nasze białe brzozy, tylko kolor inny.


A to też pewnie jakiś rodzaj akacji. Z jagódkami w kolorze zielonym.


Ścieżka którą stąpamy w dół, wygląda tak. Musi być wszystko zgodnie z Health and Safety, czyli bezpieczne.


A jednak zauważamy jakieś kwiecie. Naprawdę drobniutkie są te kwiatuszki.


O takie :-)


Na chwilę wyszło słońce i świat od razu inaczej wygląda. 


I nawet napotykamy więcej kwiatków.




Jak mówiłam o szyszkach, miałam na myśli między innymi takie:


O właśnie takie:


Ten zakątek jest bardzo urokliwy. To pod nim szukał czegoś ostatnio mój syn. Podobno wspomnienia jakieś...


Poniżej dokładnie widać z której strony wieje wiatr.


Te jagódki szczególnie mi się podobały.



Powoli przechodzimy w stronę moich ulubionych (!) ogródków wysokogórskich.


Tutaj Moi Drodzy, można chodzić po trawie. Jak zresztą w całym kraju. Trawniki są tu po to żeby po nich chodzić, na nich siadać, leżeć i się bawić. Nie do podziwiania jak ładnie pan trawkę skosił.


O, o to właśnie mi chodziło. Ja uwielbiam takie ogrody skalne.


Nie wszystkie rośliny są tu niziutkie. Ten oset poniżej mierzy jakieś ponad dwa metry. Idziemy na górkę.


Z górki można już zacząć podziwiać panoramę miasta.



Po drodze zauważamy cud botaniczny - zmodyfikowaną (chyba genetycznie) nowoczesną roślinę naskalną, trochę już przekwitłą :-)))


Takie same lilie ananasowe rosną w moim ogrodzie. Chyba nawet w takiej samej ilości.


Z perspektywy ogródków skalnych można zobaczyć mały domek. To jest bardzo ważny domek. Tu odbywają się śluby. 


I jeszcze troszkę panoramy miasta.


Idziemy dalej.



W skalnej części ogrodu takie tabliczki. Wszystko dla bezpieczeństwa.


Wychodząc z mojej ulubionej (!) części ogrodu przesuwamy się powoli w kierunku... nazwałabym to leśnym. Znajduje sie tam kolekcja roślin leczniczych, czyli różne zioła. Zauważamy tam takie coś:


Nie wiem zupełnie co to jest. W całości wygląda tak:


Szyszki na sośnie...



Spostrzegamy w oddali kawałek budowli. Jakiś bunkier czy co?


Ano wygląda na... grill? Miejsce na ognisko? Piec?


A obok taka ciekawa kompozycja. Przeczytajcie uważnie. W koło i w koło... 


Kolejne oczko wodne


Żeby nie było, tą drogą można poruszać się na wózku.


Niestety, zbliża się godzina osiemnasta, pora opuszczać ogród. Zawsze zastanawiało mnie jak to się odbywa, przecież teren dość duży, człowiek może się zagapić i co, zamkną go? No to się dowiedziałam. Po prostu stoi pracownik przy wyjściu i gwiżdże w gwizdek kwadrans przed zamnknięciem. Nie wiem czy potem sprawdzają czy się gdzieś ktoś nie ukrył, czy co? My jesteśmy porządni obywatele więc udajemy się w kierunku wyjścia. 


Jak już wspomniałam, potoczki górkie nie płyną wartko, a ten to nawet w ogóle nie płynie. Nie ma co się dziwić, lato było długie i wyjątkowo ciepłe, a deszczu mniej niż na lekarstwo. W Szkocji! A jednak...


Ostatni rzut oka na biały kwiatuszek.


I na niebieskie szyszeczki.



I na park. Stamtąd przyszliśmy.


A tu idziemy. Przy samym brzegu zdjęcia, za drzewem, można zobaczyć nogę pani która ćwiczyła pojemność płuc na gwizdałce.


Brama już zamknięta. Wychodzimy małą furtką. Do zobaczenia wkrótce. Ogród Botaniczny nigdy mi się nie znudzi...


P.S. Następną wycieczkę może (!) uda mi się zawrzeć w jednym poście. A jak nie to będą trzy :-)
Pozdrawiam!

sobota, 30 sierpnia 2014

Kiedyś i dziś

Co to miało dzisiaj być? Dalsze zwiedzanie? O nie nie, Moi Państwo, tak dobrze nie będzie, bo się Wam w głowach poprzewraca od tego chodzenia... Pochodzimy znowu jutro, a dzisiaj będzie żelazny temat czyli "ło kotkach" (a tak naprawdę to nie miałam dziś internetu przez cały dzień i po kilkugodzinnej walce z dostawcą jestem wprost wykończona, ważne że w końcu dowieźli i mogę zapodać małe conieco).
Często pisałam że Tiguś nie za bardzo lubi Migusię, że się ciągle przyzwyczaja, że "bawią się" razem, czyli ganiają tam i z powrotem, wydają z siebie dźwięki z piekła rodem i machają łapami, na szczęście tylko te mniejsze łapy uzbrojone w pazury (jak ten biedny Tiguś to wytrzymuje?), ale jednak przeglądając zdjęcia co nieco udało mi się z rozrzewnieniem wyseparować.
To zobaczmy razem, jak to leciało... kiedyś i dziś, dosłownie - dziś (!)

Na samym początku było tak: 


Coraz bliżej, ale jednak w pewnej odległości...


Pewnego dnia, po raz pierwszy tak... łapka w łapkę...


... albo podstępne zagarnianie cudzego terenu.


A jak się nudzili...


... to się budzili...


... żeby potem ładnie dupka w dupkę


albo jakoś tak...


W każdym razie, po upływie dwudziestu miesięcy razem...


... nie kochają się, a jednak...


Te dwa ostatnie zdjęcia to bardzo świeże, z ostatniego tygodnia. Widzicie, jaka jest różnica w wielkości? Migusia to już dorosła kotka, ale ona chyba nigdy nie wyrośnie. Chociaż, coś jej się poprzestawiało w wewnętrznym programie żywieniowym, bo nigdy wcześniej nie jadła z Tigusiem, nie przychodziła razem z nim na jedzenie, mokrą karmę tylko liznęła kilka razy i sobie szła. Odkąd on zachorował i wrócił do formy, czyli od jakiegoś tygodnia, mam dwa koty czekające na poranną i popołudniową michę, każde ze skupieniem wylizujące swoją do ostatniego ździebełka,  tylko Tiguś jak zwykle się nie spieszy, delektując się każdym kęsem, a Migunia, ech, w każdym razie zajmuje jej to o jedną trzecią czasu mniej. Jak tak dalej pójdzie to jeszcze mi urośnie :-)

A teraz coś dla osób o mocnych nerwach, żeby nie było że nie uprzedzałam...
Wspomniałam że Tiguś na pewno już ozdrowiał bo codziennie, i to naprawdę codziennie, znajduję trupy w domu. No to teraz znajduję je podwójnie. Oto co przyniósł Tiguś dzisiejszego ranka:


A oto co przyniosła Migusia. Żeby nie było że kłamałam...


Do jutra. Miłego wieczoru (nocy!)