Ale zadałam temat wczoraj... Pogmatwać już chyba bardziej nie mogłam. A chodziło tylko o sprawy damsko-męskie :-) No nic, jakoś to się samo ułoży, głowy sobie tym nie będę zawracać, mam ważniejsze sprawy.
No to będzie znowu o kotach.
Wspomniałam wczoraj że koty po mnie w nocy nie łaziły więc się wyspałam. Wróciłam z pracy, pokręciłam się, przywitałam z Tigusiem, zajrzałam do misek czy wszystko w porządku. Coś mnie tak tknęło, że ja przecież od wczoraj Miguśki nie widziałam, więc pytam córki czy ją widziała, a ona że chyba tak, że na pewno w krzakach siedzi jak zwykle. Pojechałam z córką do sklepu, wróciłyśmy, poszłam biegać, zrobiło się już późno jak wróciłam. Pytam córki jeszcze raz czy widziała Migusię bo jej nie ma, a może ktoś ją
ukradł na przykład. "No co ty mamo, kto koty kradnie?" - zaśmiała się ale uznała że ona jednak jej tez nie widziała cały dzień. No to w tym momencie się zaniepokoiłam, wyszłam do ogrodu, wołam, zaglądam pod krzaki, nie ma. W okolicach garażu usłyszałam jakiś szelest i nagle mnie olśniło - GARAŻ!
Przecież ja dzień wcześniej przed południem ścinałam zeschłe pąki róż i jakieś gałęzie, wyciągałam sprzęt z garażu i go tam potem schowałam. I widziałam jak Migusia tam wchodziła, ale potem sprawdzałam jeszcze dwa razy i nic nie widziałam więc zamknęłam garaż. O ja głupia cipa!
Otwieram w te pędy a tam już czekało na mnie wystraszone, wymiętolone diabelstwo. Kontenerek koci wywalony na ziemię w trzech częściach, pewnie biedactwo sobie z niego łóżeczko zrobiło. Zaniosłam w te pędy kota do domu, kazałam pić i jeść, a ona mi się z rąk na podwórko wyrywa! Córka się nią zajęła "po kociemu", czyli dała parę kocich ciasteczek na początek a potem wmusiła parę kropli wody.
Łomatkoscurkom i Krystepanie, kot siedział 28 godzin w garażu!!!!! Bez jedzenia i picia, bez kuwety ani nawet kawałka ziemi do grzebania! A potem wyskakuje z garażu i jakby nigdy nic, idzie się bawić z motylkami.
Dziś w nocy wszystko już było po staremu. Za dziesięć siódma obudziło mnie Migusiowe mruczando.
A o Tigusiu to napiszę jutro bo zaczęłam mieć pewne podejrzenia co do niego. Ech, te koty...
wtorek, 29 lipca 2014
poniedziałek, 28 lipca 2014
Mówić, nie mówić...
Poniedziałek przywitał mnie cudownym słońcem. A ja znowu jakaś wymęczona, choć przecież wyspana... Spałam całą noc jak zabita, koty ostatnio w ogóle mi nie wchodzą do pokoju w nocy więc mam spokój, ale mimo wszystko... Potrzebuję urlopu. Na gwałt. I decyzje podejmę dzisiaj wieczorem. Zamówię sobie dni wolne w pracy i niech się dzieje co chce. Po prostu znikam na dwa tygodnie i koniec. Ale to za miesiąc.
A na razie to mam zgryza. I ten zgryz mnie tak gryzie że już mi chyba pół mózgu wyżarł, dobrze że ja korzystam z tej drugiej połowy a wiadomo że człowiek wykorzystuje zaledwie 2 procenty mózgu więc jeszcze mam zapas. No ale taki zgryz:
Wysłuchałam wczoraj opowieści, powiedzmy sobie, o doświadczeniach życiowych pewnej osoby. Ja tam słuchać lubię, prawie tak samo jak pisać, tylko z gadaniem nie za bardzo mi wychodzi choć jak się już nakręcę to mogę nadawać aż się sprężynka zatnie. Opowieść była dość detaliczna i długością imponująca, ale sama sobie jestem winna, bo zapytałam. Oczekiwałam prostej odpowiedzi, kilka zdań, jakaś refleksja... a dostałam to co dostałam i.... WŁAŚNIE - ZGRYZ. Z jednej strony ja jestem szczęśliwa bo osoba która mi to wszystko powiedziała też była szczęśliwa, może to był jakiś rodzaj terapii, nie wiem. Ja tam słuchać lubię, nie doradzam, nie umoralniam, nie analizuję. Jeżeli ktoś mnie zapyta o opinię to powiem, ale staram się być bardzo bezstronna i zawsze podkreślam że to co mówię to jest tylko i wyłącznie moje zdanie, a ja człowiekiem jestem i mogę się mylić. To taka dygresja na temat wysłuchiwania. A z drugiej strony - i tu wracamy do zgryza, czyli do mojej głowy.
Jak wszystkim wiadomo nie za bardzo lubię się chwalić swoim życiem osobistym, ot czasami rzucę coś neutralnego, bez wdawania się w szczegóły, emocje zachowując dla siebie. Ale ostatnio zaczęłam zauważać że to jest źle, że przez to że czegoś-tam nie powiedziałam, bo nie mogłam, bo pewne rzeczy mi nie chcą przejść przez gardło, tak jak przez całe życie nie potrafiłam wypowiedzieć słowa "chuj" (i proszę się nie obrażać, w tym kontekście słowo jak każde inne, więc teraz z całą świadomością powtórzę terapeutycznie - chuj chuj chuj, a jednak mogę!), no więc przez to że pewne rzeczy dusiłam w sobie, to potem zawsze oberwałam rykoszetem bo inni nie maja oporów przed paplaniem wszystkiego jak leci. No i oczywiście nie mają problemów z subiektywizmem. Bo dla niektórych liczy się efekt końcowy i cześć pieśni, a dla mnie niestety skutek jest wynikiem przyczyny. Dla mnie nie ma że ktoś robi coś "BO TAK", dla mnie zawsze musi być wytłumaczenie działania, nawet jak dzieci były malutkie to nigdy nie usłyszały "bo tak i koniec", jak nie znałam odpowiedzi to wymyślałam coś w miarę wiarygodnego żeby zaspokoić dziecięcą ciekawość, ale któż z nas tego nie robi? Prawda zawsze była dla mnie wartością najwyższą i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego niektóre osoby usiłowały mnie nakłaniać do zaprzeczenia prawdzie albo jej zatajenia albo nawet mówienia nieprawdy. Ja kiedyś skłamałam, pamiętam jak miałam sześć lat, bardzo chciałam mieć lalkę która była w kiosku, taką jak koleżanka miała. A pieniążków nie miałam, mamy nie było w domu, a tato pewnie jak zwykle nie miał pieniędzy więc i tak by mi nie dał - tak myślałam. Więc poszłam do cioci i powiedziałam że przysyła mnie mama żeby pożyczyć siedem dwadzieścia (tyle kosztowała lalka) bo potrzebuje na zakupy a nie ma i że jutro na pewno odda. Pomijając fakt że wtedy nikt nie miał konta w banku, a pieniądze z wypłaty trzymało się "w skarpecie", więc jakby mama nie miała to z czego by nie oddała (?), ciocia zdziwiła się nieco mało okrągłą sumką ale pieniądze pożyczyła. A ja miałam upragnioną lalkę. I to był jedyny raz kiedy dostałam od ojca w dupę pasem, dał mi pieniądze i kazał oddać cioci na tentychmiast i w dodatku kazał mi iść oddać lalkę i zwrócic mu pieniądze. To było traumatyczne przeżycie i pamiętać je będę do końca życia, nie dlatego że dostałam pasem ale dlatego że przecież mogłam poprosić rodziców a nie kłamać.
I dlatego zawsze w późniejszym życiu mierziło mnie okropnie kiedy kazano mi przekręcać prawdę albo wręcz kłamać, rzekomo dla większego dobra, kończyło się po prostu na tym że lepiej jak nic po prostu nie wspomnę. To ostatecznie mogłam zrobić i taką sobie metkę wyrobiłam przez lata - u mnie jak w grobie, nikt sie nic nie dowie. Pod warunkiem że poprosi o dotrzymanie tajemnicy. Bo jak nie poprosi to dla mnie to jest jawne i otwarte, paplać o tym nie będę na lewo i prawo ale jak wyjdzie kiedyś w rozmowie to będę o tym po prostu rozmawiać.
Z czasem zaczęłam nienawidzić sekretów, a kłamstwo zaczęło mnie wprawiać w prawdziwe obrzydzenie. Tym bardziej że jakimś sposobem moje wyczulone ucho i oko zawsze rozpoznało fałsz. Taka już jestem, tak się wyszkoliłam. Jednak życie jest życiem i z niektórymi kłamcami trzeba żyć pod jednym dachem. I przyszedł czas że i mnie zdarzył się wypadek i skłamałam. Jedno kłamstwo pociągnęło za sobą następne, a potem następne... a w końcu to ja już nie wiedziałam nic. Oczywiście że wszystko wyszło na jaw, bo jak ktoś całe życie nie kłamał to trudno żeby mu dobrze szło. Zdarzenie to jednak pokazało mi jak kruchy jest mechanizm kłamstwa, jak krótkie ma ono nogi i jakie jest nieludzkie. Ale również jak wielka następuje ulga na sumieniu jak wyjdzie ono na jaw i już nie ma nic do ukrycia... pod warunkiem że ktoś ma sumienie.
No ja mam. I stąd ten zgryz. Bo osoba która mi opowiedziała tę historię której tak skrupulatnie wysłuchałam, zaufała mi, otworzyła się przede mną. Jak powiedziałam, nie oceniam, nie analizuję, nie staram się doradzać. Tę historię muszę odłożyć na bok, to nie jest żaden sekret ale nie potrzeba się tym zajmować. Mój zgryz zaczął się w momencie gdy zdałam sobie sprawę że ta osoba może oczekiwać że podzielę się z nią w zamian swoją własną historią sukcesów i porażek. Nie musi ale może i ja muszę być na taką ewentualność przygotowana. Jak nie teraz to kiedyś. No i jak ja to powiem? Przecież ta osoba uzna mnie za szuję, za oszusta, za kłamcę, a ja taka przecież nie jestem! Nie mówić nic kiedy ktoś pyta to dla mnie jest zatajenie, a to tak jak kłamstwo. Moja szczerość również może zostać odebrana jako kłamstwo, bo historia którą ewentualnie miałabym do opowiedzenia jest po prostu tak trywialna że aż niedorzeczna.
Zatytułowałam ten post "Mówić, nie mówić..." a powinnam chyba "Zbrodnia i kara"! Kara za głupotę. No i tak to...
A na razie to mam zgryza. I ten zgryz mnie tak gryzie że już mi chyba pół mózgu wyżarł, dobrze że ja korzystam z tej drugiej połowy a wiadomo że człowiek wykorzystuje zaledwie 2 procenty mózgu więc jeszcze mam zapas. No ale taki zgryz:
Wysłuchałam wczoraj opowieści, powiedzmy sobie, o doświadczeniach życiowych pewnej osoby. Ja tam słuchać lubię, prawie tak samo jak pisać, tylko z gadaniem nie za bardzo mi wychodzi choć jak się już nakręcę to mogę nadawać aż się sprężynka zatnie. Opowieść była dość detaliczna i długością imponująca, ale sama sobie jestem winna, bo zapytałam. Oczekiwałam prostej odpowiedzi, kilka zdań, jakaś refleksja... a dostałam to co dostałam i.... WŁAŚNIE - ZGRYZ. Z jednej strony ja jestem szczęśliwa bo osoba która mi to wszystko powiedziała też była szczęśliwa, może to był jakiś rodzaj terapii, nie wiem. Ja tam słuchać lubię, nie doradzam, nie umoralniam, nie analizuję. Jeżeli ktoś mnie zapyta o opinię to powiem, ale staram się być bardzo bezstronna i zawsze podkreślam że to co mówię to jest tylko i wyłącznie moje zdanie, a ja człowiekiem jestem i mogę się mylić. To taka dygresja na temat wysłuchiwania. A z drugiej strony - i tu wracamy do zgryza, czyli do mojej głowy.
Jak wszystkim wiadomo nie za bardzo lubię się chwalić swoim życiem osobistym, ot czasami rzucę coś neutralnego, bez wdawania się w szczegóły, emocje zachowując dla siebie. Ale ostatnio zaczęłam zauważać że to jest źle, że przez to że czegoś-tam nie powiedziałam, bo nie mogłam, bo pewne rzeczy mi nie chcą przejść przez gardło, tak jak przez całe życie nie potrafiłam wypowiedzieć słowa "chuj" (i proszę się nie obrażać, w tym kontekście słowo jak każde inne, więc teraz z całą świadomością powtórzę terapeutycznie - chuj chuj chuj, a jednak mogę!), no więc przez to że pewne rzeczy dusiłam w sobie, to potem zawsze oberwałam rykoszetem bo inni nie maja oporów przed paplaniem wszystkiego jak leci. No i oczywiście nie mają problemów z subiektywizmem. Bo dla niektórych liczy się efekt końcowy i cześć pieśni, a dla mnie niestety skutek jest wynikiem przyczyny. Dla mnie nie ma że ktoś robi coś "BO TAK", dla mnie zawsze musi być wytłumaczenie działania, nawet jak dzieci były malutkie to nigdy nie usłyszały "bo tak i koniec", jak nie znałam odpowiedzi to wymyślałam coś w miarę wiarygodnego żeby zaspokoić dziecięcą ciekawość, ale któż z nas tego nie robi? Prawda zawsze była dla mnie wartością najwyższą i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego niektóre osoby usiłowały mnie nakłaniać do zaprzeczenia prawdzie albo jej zatajenia albo nawet mówienia nieprawdy. Ja kiedyś skłamałam, pamiętam jak miałam sześć lat, bardzo chciałam mieć lalkę która była w kiosku, taką jak koleżanka miała. A pieniążków nie miałam, mamy nie było w domu, a tato pewnie jak zwykle nie miał pieniędzy więc i tak by mi nie dał - tak myślałam. Więc poszłam do cioci i powiedziałam że przysyła mnie mama żeby pożyczyć siedem dwadzieścia (tyle kosztowała lalka) bo potrzebuje na zakupy a nie ma i że jutro na pewno odda. Pomijając fakt że wtedy nikt nie miał konta w banku, a pieniądze z wypłaty trzymało się "w skarpecie", więc jakby mama nie miała to z czego by nie oddała (?), ciocia zdziwiła się nieco mało okrągłą sumką ale pieniądze pożyczyła. A ja miałam upragnioną lalkę. I to był jedyny raz kiedy dostałam od ojca w dupę pasem, dał mi pieniądze i kazał oddać cioci na tentychmiast i w dodatku kazał mi iść oddać lalkę i zwrócic mu pieniądze. To było traumatyczne przeżycie i pamiętać je będę do końca życia, nie dlatego że dostałam pasem ale dlatego że przecież mogłam poprosić rodziców a nie kłamać.
I dlatego zawsze w późniejszym życiu mierziło mnie okropnie kiedy kazano mi przekręcać prawdę albo wręcz kłamać, rzekomo dla większego dobra, kończyło się po prostu na tym że lepiej jak nic po prostu nie wspomnę. To ostatecznie mogłam zrobić i taką sobie metkę wyrobiłam przez lata - u mnie jak w grobie, nikt sie nic nie dowie. Pod warunkiem że poprosi o dotrzymanie tajemnicy. Bo jak nie poprosi to dla mnie to jest jawne i otwarte, paplać o tym nie będę na lewo i prawo ale jak wyjdzie kiedyś w rozmowie to będę o tym po prostu rozmawiać.
Z czasem zaczęłam nienawidzić sekretów, a kłamstwo zaczęło mnie wprawiać w prawdziwe obrzydzenie. Tym bardziej że jakimś sposobem moje wyczulone ucho i oko zawsze rozpoznało fałsz. Taka już jestem, tak się wyszkoliłam. Jednak życie jest życiem i z niektórymi kłamcami trzeba żyć pod jednym dachem. I przyszedł czas że i mnie zdarzył się wypadek i skłamałam. Jedno kłamstwo pociągnęło za sobą następne, a potem następne... a w końcu to ja już nie wiedziałam nic. Oczywiście że wszystko wyszło na jaw, bo jak ktoś całe życie nie kłamał to trudno żeby mu dobrze szło. Zdarzenie to jednak pokazało mi jak kruchy jest mechanizm kłamstwa, jak krótkie ma ono nogi i jakie jest nieludzkie. Ale również jak wielka następuje ulga na sumieniu jak wyjdzie ono na jaw i już nie ma nic do ukrycia... pod warunkiem że ktoś ma sumienie.
No ja mam. I stąd ten zgryz. Bo osoba która mi opowiedziała tę historię której tak skrupulatnie wysłuchałam, zaufała mi, otworzyła się przede mną. Jak powiedziałam, nie oceniam, nie analizuję, nie staram się doradzać. Tę historię muszę odłożyć na bok, to nie jest żaden sekret ale nie potrzeba się tym zajmować. Mój zgryz zaczął się w momencie gdy zdałam sobie sprawę że ta osoba może oczekiwać że podzielę się z nią w zamian swoją własną historią sukcesów i porażek. Nie musi ale może i ja muszę być na taką ewentualność przygotowana. Jak nie teraz to kiedyś. No i jak ja to powiem? Przecież ta osoba uzna mnie za szuję, za oszusta, za kłamcę, a ja taka przecież nie jestem! Nie mówić nic kiedy ktoś pyta to dla mnie jest zatajenie, a to tak jak kłamstwo. Moja szczerość również może zostać odebrana jako kłamstwo, bo historia którą ewentualnie miałabym do opowiedzenia jest po prostu tak trywialna że aż niedorzeczna.
Zatytułowałam ten post "Mówić, nie mówić..." a powinnam chyba "Zbrodnia i kara"! Kara za głupotę. No i tak to...
piątek, 25 lipca 2014
Humor na piątek
W wyniku ostatnich wydarzeń dzisiaj będzie medycznie. Wesołego czytania!
***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!
***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!
***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.
***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?
***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....
***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!
***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!
***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.
***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?
***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....
Wesołego weekendu!
Subskrybuj:
Posty (Atom)