piątek, 25 lipca 2014

Humor na piątek

W wyniku ostatnich wydarzeń dzisiaj będzie medycznie. Wesołego czytania!


***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!

***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!

***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.

***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?

***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....



Wesołego weekendu!



czwartek, 24 lipca 2014

Z kamieniem w tle

Smutno mi było gdy się dowiedziałam że Panterka Nasza jest w szpitalu, a jeszcze smutniej że do niego musiała wrócić. Oby ją tylko dobrze zdiagnozowali.
Niestety, nieszczęścia chodzą parami i mnie też wczoraj wzięło. Tylko że ja z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa wiem co mi jest.
Mówiłam Wam kiedyś że czuję się jak tykająca bomba zegarowa? Dokładnie 8 lat temu zaczęłam dostawać straszliwych ataków bólu brzucha, ale początkowo mimo moich rozlicznych sugestii że to może być kamica nerkowa (Gugiel mi powiedział) lekarz do którego trafiłam wymyślał wszystko tylko nie to. Łącznie z ciążą pozamaciczną. Szczerze mówiąc dziwię się teraz że podczas badania usg w celu wykrycia tej "ciąży" nie zobaczono kamyczka na nerce, ale widocznie wskazanie było do innego badania więc na co innego pani już nie zwróciła uwagi. A mnie jak bolało tak bolało, co jakiś czas, przekręcić się można było, ale lekarz uparcie twierdził że to nie to bo jakby to było to to bym po ścianach chodziła. A ja nie chodziłam. Pół roku byłam na antybiotykach bo cały czas oczywiście zapalenie dróg moczowych. Po pół roku wreszcie inna pani doktor skierowała mnie na konkretne badanie i tam ku mojej uldze okazało się że mam kamyczek 7mm i ten kamyczek utknął w ujściu pęcherza. Na kolejne badanie diagnostyczne nie zdążyłam bo mnie wzięło, tym razem tak że nawet po ścianach już nie chodziłam tylko pełzałam po podłodze... Trauma straszna, szpital, morfina, operacja... do której nie doszło. Bo prawdopodobnie w wyniku leków którymi mnie nafaszerowano przed operacją (miałam już jechać za pół godziny) w połączeniu z litrami wypitej wody kamyczek ładnie sobie wyszedł a ja jak zobaczyłam co to jest to 7 milimetrów to mało nie umarłam. Z wrażenia. Lekarz który miał dokonać operacji był ze mnie bardzo dumny!
Na szczęście w tym kraju jak już się ma raz taką historię to jest się pod szczególną opieką do końca żywota. Czyli na przykład profilaktyczne badanie usg raz do roku. No i właśnie w ubiegłym roku ding dong! Jest! Malutki, 2 milimetry, ale trza się pilnować, wody pić i takie tam. Do tej pory się trzymałam, poza jedną wpadką kiedy musiałam jechać do szpitala po antybiotyk bo to była sobota a zrobił się stan zapalny i ciężko było wytrzymać. Aż do wczoraj.
Być może zlekceważyłam objawy bo co tam takie częsta ganianie do kibelka, przecież dużo piję to dużo sikam, co nie? I tak nagle, wieczorem, przy oglądaniu telewizorni, mnie złapało. Pierwsza myśl - cholera coś znowu złapałam, ale gdzie? Myślę myślę, tysiąc pomysłów mi po głowie lata, a ja do kibelka tam i z powrotem. I butelka wody a potem druga. Witamina C bo podobno zakwasza i szybciej zwalcza infekcje. Ale nie minęło godzin wiele a mnie zaczęło pobolewać z lewej strony, tam gdzie siedzi sobie kamyczek... No to już cię mam, już wiem coś ty za jedna - powiedziała do infekcji, ale cóż było robić, noc jakoś przetrzymać trzeba było. Pewnie ze zmęczenia zasnęłam gdzieś o trzeciej nad ranem, po podwójnej dawce paracetamolu, bo jak wiadomom on nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie działa ale też lekko nasennie. No ale o piątej już znowu pobudka, bo do kibelka. I tak się przeturlałam całą nockę aż do rana, czekając aż otworzą przychodnię żeby się na cito zapisać. Na szczęście pani w słuchawce powiedziała że nie muszę przychodzić bo "mam historię" i lekarz sam zadzwoni. Zadzwonił po piętnastu minutach, po krótkiej pogawędce zostało obopólnie zadecydowane że dostaję antybiotyk, a potem lepiej niech się zgłoszę do lekarza coby się historia nie powtórzyła bo jakoś można zapobiec. Podobno. Antybiotyk odebrałam w drodze do pracy prosto z apteki, bo tutaj tak to działa że lekarz dzwoni do apteki i tam już szykują co trzeba. A teraz sobie siedzę w pracy i piszę te słowa, czując że za chwilę znowu będę musiała udać się w miejsce postronne wydalić z siebie ten litr płynów które właśnie kończę pić. I zaznaczyłam koleżankom że jeden kibelek dzisiaj jest MÓJ i niech nikt nie waży się z niego korzystać!
Teraz dopiero czuję się tak naprawdę jak bomba, której zegar zaczął właśnie tykać a nie wiadomo ile ma na liczniku... Ech...


P.S. Panterko, trzymaj się! Żeby chociaż powiedzieli co Ci jest.

środa, 23 lipca 2014

Ach te koty

Wczoraj myślałam że umrę ze śmiechu, ale jak na dobrą mamę przystało, zachowałam pokerową twarz i chłodne opanowanie. Opiszę od początku.
Przyjechałam do domu i jak zwykle powitał mnie Tiggy bo on zawsze mnie wita, albo czeka na podjeździe i podprowadza samochód na miejsce - wiecie jak to jest, idzie kot dostojnym krokiem a samochód za nim :-), albo pojawia się znikąd, za to najpierw słyszę przejmujące miałki a potem biegnącego z daleka Tigusia. No i tak było wczoraj. Zamykając bramę najpierw usłyszałam głośnie miałczenie a potem zobaczyłam Tigusia. Pogłaskałam, a nawet wzięłam na ręce co już jest wyczynem niebywałym w wykonaniu tego kota, a jeszcze niebywalszym że dał się zanieść aż pod drzwi. Po czym postawiłam go na ziemi i poszłam najeść się świeżo dojrzałych malin. Kiedy odwróciłam głowę od malinowych krzaków, zobaczyłam z wielkim zdziwieniem że Tiguś na coś poluje i to tak dosłownie. Ujrzałam ciało przywarte do ziemi, czujne uszy nastroszone do przodu, wzrok skupiony na czymś tak intensywnie że gdyby mógł z nich wypuścić lasery to już dawno ofiara zostałaby spalona na wiórki. Na co on tu poluje? Rozglądam się ale nie widzę żadnego ptaka, żadnego kota, żadnego zwierza, nic. Ale patrzę, patrzę, okrążyłam go delikatnie żeby mniej więcej być na linii jego wzroku, nawet się nie poruszył. Spoglądam w górę tam gdzie on... jeszcze raz, przecież tam nic nie ma. I nagle dotarło! Przecież głupia pipa postawiła na dachu samochodu torebkę. Torebka duża, czarna, prostokątna i to w nią Tiguś tak wtopił swe mordercze spojrzenie. Ale ale... czy na pewno mordercze??? Patrzę jeszcze raz na kota - jezusmaryja, ogon jak szczota kurzołapka! On nie poluje, on się BOI !!!! Niewiele myśląc podeszłam do samochodu i ściągnęłam wroga. A Tiggy, mój kochany odważny Tiggy który żadnego kota się nie boi, zerwał się jak oparzony i ze szczotą na ogonie zwiał do domu...
I to było kolejne wydarzenie roku bo jak Migusia co chwilę gania ze szczotą przy doopce, ot tchusz straszny z niej jest i nawet wiatru się potrafi przestraszyć, tak Tiguś nigdy przenigdy nie pokazał się światu w tym stanie. To była pierwsza szczota którą ujrzałam na Tigusiu, a jest już ze mną 4 lata. Tygrys zamienia mi się w kota! Szkoda tylko że zdjęcia nie zdążyłam zrobić bo Tigusiowy ogon zmieniony w szczotę jest naprawdę imponujący!

A tak na dodatek parę ujęć czarnego wariatuńcia. Dodam tylko że to jest krzak wysokości około metr pięćdziesiąt. najgrubsza gałązka jest grubości kciuka. No i tylko ona, Migusia Królowa Krzakowa może się na taką wspinaczkę zdobyć bo ona jest wciąż najmniejszym i podejrzewam że najlżejszym kotem w okolicy, pod wszystkim innym poza ptakiem ten krzak by się po prostu załamał...





P.S. Jak tak teraz patrzę to chyba ten krzak może mieć jednak na czubku ze dwa metry. Ale Migusia siedzi na wysokości moich oczu. Czyli metr pięćdziesiąt z kawałkiem :-)

Miłego popołudnia!