środa, 25 czerwca 2014

Londyn część 2.

Gotowi na dalszą część wycieczki? To zapraszam.

Następnego dnia rano, już samodzielnie, ubrana w ładną letnią sukienkę i sandałki (bo przecież nie będę wyglądać jak turystka, phi!), wyruszyłam w miasto. Pierwsza samodzielna podróż metrem. Wysiadłam oczywiście - na Picadilly Circus, czyli w samym centrum.

Od razu rzuciły mi się w oczy kolorowe banery, tłum ludzi i ogólnie jeden wielki tumult. Jak to w centrum. Na szczęście na zdjęciu tego nie widać.


No ale nie będę tak stała i obserwowała kolorowych, zmieniających się jak w kalejdoskopie banerów. Na azymut, czyli czuja, skierowałam swe kroki w stronę w którą zmierzałam, czyli na końską paradę. Oczywiście pobłądziłam, ale za to naoglądałam się różnych różności, przede wszystkim wystaw sklepowych.
Na przykład taka galeria handlowa, w której chodzi się po czerwonym dywanie :-)  Tutaj można było kupić jedynie bardzo drogie pierdulety, czyli biżuterię, buty, torebki, paski. Czyli wszystko co niezbędne do życia.


Posiłkując się gps-em trafiłam w końcu na właściwy trakt, a tam po drodze natknęłam się na...


I jeszcze taki....


I wisienka na torcie. Syn mówił mi jak to się nazywa ale nie zapamiętałam. 


Było ich duuużo więcej, ale przecież wszystkich fotografować nie będę. Oko się jednak nacieszyło.
Dotarłam szybkim tempem na miejsce przeznaczenia, czyli Horse Guards Parade. Akurat zdążyłam na paradę, nie pamiętam jakiej formacji wojskowej.


Stoją. Dwa szpalery, naprzeciwko siebie.


Mija dziesięć minut, piętnaście... stoją nieruchomo, tylko konie przytupują i machają ogonami od czasu do czasu.


Stoją tak w pełnym słońcu, czapki im się nagrzewają, czekają na właściwą godzinę.


W międzyczasie można sobie zrobić na przykład takie zdjęcie...


Nakręciłam filmik z parady, ale nie zamieszczam bo to nic specjalnego. Po prostu nagle jeden krzyczy coś tam, wszyscy po kolei formują szyk i wyruszają po pałac królowej. Tyle. 
I jeszcze rzut oka na skrzydło budynku - aparat uciął mi panoramę :-)


Jak tylko chłopcy odjechali, rzuciłam się w galop pod pałac, bo tam za piętnaście minut miało być COŚ. Z trudem, przedzierając się przez tłumy, dotarłam...


Niech Was nie zmylą te puste przestrzenie, to tylko złudzenie, po prostu gościniec (bo tak to nazwać można) pilnowany przez policję żeby nikt na niego nastąpił, bo po nim miała za chwilę isć orkiestra.


Jako że część tłumu stała a część się przemieszczała, ja postanowiłam iść z falą. Tego zdjęcia oczywiście nie mogłam zrobić, bo policjant krzyczał: "Keep moving, keep moving, no photos, no photos!", ale szybko cyknęłam przechodząc koło bramy. Orkiestra grała wesołe marszowe kawałki.


Jedna z policjantów...-ek (!)
Przyznam że wszyscy bez wyjątku byli obdarzeni ogromnym poczuciem humoru. Podziwiam bo w takim tłumie i w tym upale człowiek łatwo traci cierpliwość. A oni nie.


Jak już wydostałam się z armagiedonu, postanowiłam że coś z tym trzeba zrobić bo inaczej nic nie zobaczę, a w ogóle miasto jest za duże i nogi mnie już zaczęły boleć. Udałam się więc do wyjścia z Parku.
Proszę, istna plaża... Leżaki odpłatne oczywiście.


Przemierzając tak w upale niezmierzone czeluści parkowe, doszłam do wniosku że chyba warto będzie powtórzyć doświadczenie z Krety, czyli bus tour. Działa na zasadzie Hop on, hop off, czyli wsiada się i wysiada gdzie się chce. Trochę kosztuje ale mam pełną swobodę wyboru miejsc które chcę zobaczyć, nogi mogą trochę odpocząć, a przy okazji usłyszę trochę historii. No i z ograniczonym czasem, który miałam, moja wycieczka musiała być w tempie japońskiego turysty, a że bilet działał jakimś cudem 48 godzin (normalnie jest 24), więc po prostu dla mnie - idealnie.

Wsiadłam więc do autobusu i wysiadłam na stacji oznaczonej "Kensington Palace". To jest pałac na samym końcu Kensington Gardens, w którym mieszkała swego czasu księżna Diana, a teraz przeprowadzają się tam książę William ze swoją Kaśką i dzieciątkiem. Fajna chata...


Mały ogródek przed pałacem. Wstęp wzbroniony.


W parku są dwa jeziorka. Jedno jest "w remoncie". A to poniżej nazywa się Serpent Lake. Są tu plaże, kilka przystani łódkowych, w ogóle bardzo ruchliwe miejsce. Jak to nad jeziorem. 


A to "pomnik" ku czci Diany - po prostu fontanna w której chlapią się dzieci. Oryginalny twór.


A to już Hyde Park. I kunie. Łażą tak w tym piasku, wzbudzając tumany pyłu. Nikomu to nie przeszkadza.


Słynny Hyde Park Corner. Jeszcze tu wrócimy...


Wskoczyłam do autobusu pod Hyde Parkiem. Museum Figur Woskowych minęłam w biegu. I na szczęście bo takie tłumy  że do wejścia chyba czekać trzeba ze trzy godziny. A ja to inny turysta, ekspresowy. Na czekanie nie mam czasu.


Taki sobie śmieszny pub na rogu, nazywa się Cider Tap, czyli kranik z alkoholem, hehe


Z okna autobusu widać architekturę bardziej dokładnie.


To nisza w budynku jakiegoś sądu. Bardzo mi się podobała.


A przed nami słynna St Paul's Cathedral, Katedra Świętego Pawła.  Wysiadamy.


Przed Katedrą tłumy. Gra orkiestra. Coś się dzieje. Ale nie orkiestrę przyszłam tu podziwiać.


Uroczystość okazała się być z okazji którejś-tam-rocznicy czegoś-tam, pamiętałam, ale zapomniałam... W każdym razie, słyszałam dookoła "Boris Johnson, Boris Johnson..." no i każdy się ustawiał żeby zobaczyć jak słynny mer Londynu będzie wychodził z Katedry... Rolls Royce już czekają... 


I tak wypatrując Borisa Johnsona, omal nie przegapiłam... I nagle wszystkie klepki mi się w mózgu poustawiały jak należy i sobie przypomniałam co mówił głos w autobusie. Jesteśmy w the City of London, a to jest specjalnie wyznaczona autonomiczna strefa w centrum Londynu, coś w rodzaju ogromnej korporacji, z osobnym zarządem, osobną policją i w ogóle... No i Lord Mayor tego City of London jest w tym roku kobieta, Fiona Woolf, i to jej wypatrywano, i to ona jest na tym zdjęciu poniżej, w czarnej pelerynie obszytej złotem, obok tego pana w czapce futrzance.


Jeszcze jeden rzut oka na katedrę. Obiecałam sobie tu wrócić, żeby móc zajrzeć do środka, oczywiście. Bo teraz nie można. 


No ale jedziemy dalej. Z powodu ograniczonej pojemności baterii w moim iPhonowym aparacie nie robię zdjęć, ale oglądam, patrzę, chłonę. Na to będzie czas jutro. Teraz przejeżdżam więc szybko bez wysiadania, upajam się widokiem co Wy będziecie mogli zobaczyć dopiero jutro :-)

Docieramy do Tower of London. No, tu już nie mogłam nie wysiąść. Jest to potężna forteca, którą zaczęto budować w 11 wieku. Potem ją tylko dobudowywano i rozbudowywano. Służyła przez wieki jako fortyfikacja, zamek królewski, więzienie, siedziba parlamentu, a nawet zoo. To tutaj umieszczone są w skarbcu klejnoty koronne, między innymi korona królewska. Żeby być strażnikiem fortecy w obecnych czasach, trzeba mieć za sobą 16 lat czynnej służby wojskowej, stopień oficerski i wiele szkoleń. Mieszka się za to za darmo z całą rodziną w fortecy :-) 


Niestety, do środka nie weszłam. Bo musiałabym spędzić pół dnia, a ja oczywiście z czasem jak z lekartswem... Może kiedyś będzie mi dane, bo uwielbiam takie fortece i zamki. 
A to już chyba pokaz dla turystów.


Takie sobie męskie zabawy w żołnierzyki... Strzelają, oni naprawdę strzelają...


Wsiadłam z powrotem w autobus. Zostało mi jeszcze jedno zdjęcie. Ten śmieszny budynek... Co to jest?
Pan w słuchawkach powiedział że przesiaduje to Boris Johnson :-)


I to już niestety koniec wycieczki po Londynie na dzisiaj, bo wykończyła mi się całkowicie bateria. Nadmienię jednak że ukończyłam moją trasę autobusową, poszwędałam się jeszcze po uliczkach, a około godziny dwudziestej trafiłam na Soho i Chinatown, gdzie wykończona zupełnie usiadłam na posiłek w chińskim bufecie, po czym najedzona po same uszy dostojnym krokiem (no co, pęcherze już miałam na stopach) udałam się na Picadilly Circus żeby metrem wrócić "do domu". 

Zapraszam na dokończenie wycieczki jutro.







wtorek, 24 czerwca 2014

Londyn część 1

Jak część z Was pewnie zdążyła skojarzyć, weekend spędziłam na nieco niespodziewanej wyprawie do Londynu. A tak mnie jakoś naszło, bach bach, samolot, pakowanie walizki i już.
Londyn... Miasto marzeń wielu nastolatków, zanim zaczną myśleć o New Yorku oczywiście :-)
W stolicy Wielkiej Brytanii byłam kilka razy, głównie przejazdem, z kilugodzinną przerwą tranzytową, raz byłam na ekskluzywnym przyjęciu z okazji wręczania nagród. Wtedy pochodziłam po ulicach może ze trzy godziny, to wszystko. A teraz zdarzyło się że mogłam w szybkim tempie wyjechać na całe trzy dni, więc z wielkim podekscytowaniem, prawie w ciemno, bez żadnych planów - wyruszyłam. I chciałabym się z Wami podzielić Londynem widzianym moimi oczami.

Zapraszam więc na małą, błyskawiczną, trzydniową wycieczkę :-)

Przelot liniami British Airways uważam za jeden z przyjemniejszych jakie miałam okazję odbyć. Przemiła obsługa, komfort nieporównywalny do tzw. tanich linii lotniczych. Lot krótki, zaledwie 1,5 godziny.

Oczywiście siedziałam na skrzydle. Sama wybrałam. 


No to lecimy. W dali widać Zatokę i Mosty - Forth Road Bridge (ten z lewej) ma dokładnie 3 kilometry długości (mierzyłam) i strasznie na nim wieje. Ten z prawej to most kolejowy.


Pogoda zapowiada się świetnie, te chmurki to nieliczne jakie napotkaliśmy po drodze. 


Lot krótki, ale śniadanie zjeść trzeba. BA serwuje full english breakfast. Da się przełknąć.


Po wylądowaniu na lotnisku w Gatwick trzeba było udać się do miejsca przeznaczenia, ale najpierw pociągiem Gatwick Express do serca miasta, na stację Victoria. Fotek żadnych nie robiłam, bo po pierwsze byłam w szoku, po drugie bardzo niewyspana, a po trzecie gadałam z koleżanką u której miałam nocować. Po dotarciu na miejsce, a trochę to trwało, przespałam się godzinkę i wyruszyłyśmy w trasę. I to byl jedyny dzień kiedy byłam oprowadzona bardzo skrótowo po mieście, po miejscach w które turyści nie zaglądają, a także liznęłam tego co miałam w większych szczegółach zobaczyć w następnych dniach. W celach relaksacyjnych na początek wybrałyśmy się nad rzekę.

To jest zachodni Londyn, Tamiza jest tu znacznie mniejsza. Ale statki kursują.


Jeden z wielu mostów. 


Dodam dla niewtajemniczonych że Tamiza to rzeka która uchodzi do morza, właściwie jest częścią morza, bo zachodzą na niej przypływy i odpływy. Tutaj mamy odpływ, kiedy jest przypływ, woda podnosi się o kilka metrów i koryto się zapełnia. Widać jak wysokie są betonowe brzegi.

W czasie kiedy robiłam to zdjęcie jednak, wody było malutko, pływały sobie kaczki i kabędzie, cisza, spokój, sielanka... 


Potem nadszedł czas na Londyn Właściwy :-) Czyli jedno z najpiękniejszych miejsc - Kensington Gardens.
Na początek mamy Albert Memorial. Pomnik wystawiony przez królową Wiktorię na cześć jej ukochanego zmarłego męża Alberta.


Albert Memorial jest przepięknym dziełem sztuki, otoczony jest symbolami i grupami rzeźb alegorycznych, z których najbardziej podobała mi się ta przedstawiająca Amerykę. 








Zaraz naprzeciwko widzimy Royal Albert Hall, czyli znana hala koncertowa.


Przechodzimy do Hyde Parku. Trzy ścieżki. Normalna alejka asfaltowa z lewej, udeptana dla biegaczy i dla tych któryz nie lubią chodzic po betoniez prawej, a pośrodku uklepana piaskiem droga dla koni. 
Upstrzona scielącą się co chwilą końską kupą.


Do Parków wiedzie wiele bram, ale jedna z najpiękniejszych jest ta - Queen Elizabeth Gates, czyli brama królowej Elżbiety. Na zdjęciu może tak tego nie widać, ale jest niezwykle kunsztownie wykonana w kilku kolorach. Cuuudo.


A tu jedna z bardzo nielicznych pozostałych w Londynie prawdziwych latarni gazowych. W środku palił się płomień, rzeczywisty płomień świecy, nie jakaś żarówka.


Przechodzimy Dalej. Następnym celem wizyty jest St James's Park, czyli park Świętego Jakuba, prowadzący bezpośrednio do pałacu królowej. Napotkać tam można takie widoki:
 

Albo takie - prosto na pałac Buckingham.


Park sam w sobie jest przepiękny. Czysty, zadbany, wiewiórki jedzą z ręki. Dojrzałe, doskonale prowadzone drzewa, trawa wykoszona oczywiście, z pozostawionymi miejscami na "łąkę kwiatową". Po trawie można naturalnie chodzić, chyba nic tutaj nie jest zabronione, nie wiem czy palenie bo nie widziałam nikogo z papierosem :-)
Przy jednym w wyjść z parku mały romantyczny domek, a wokół niego ogródek i autentyczne uprawy - pomidory, ogórki, sałata, marchewka, zioła... Pewnie nikt tego nie je, ale ładnie wygląda.


Na koniec trafiamy na Horse Guards Parade, czyli największy plac defilad w tych okolicach. Jak sama nazwa mówi, odbywają się tu defilady żołnierzy na koniach, codziennie o tej samej porze, codziennie inne. Jeszcze tu wrócimy...


I tu Proszę Państwa kończymy wycieczkę na dziś. Wyczerpana emocjami całego dnia, wykończona wstaniem o czwartej rano, z głową pełną pomysłów na spędzenie następnego dnia, udałam się powolnym krokiem w kierunku stacji metra, które to dowiozło mnie do celu przeznaczenia czyli łóżka. Do którego udałam się po skonsumowaniu przepysznej kolacji w barze tajskim i nasączeniu płynem wzmacniającym. Zapraszam na jutro.