czwartek, 25 kwietnia 2013

Co by było

Uwielbiam Kraków. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia, od pierwszej wycieczki klasowej w ósmej klasie. Było to... dawno temu, a od tej pory szczęśliwe zbiegi okoliczności pozwalały mi witać Kraków co najmniej raz w roku. A to kuzyn miał przysięgę w wojsku, bo chciał do komandosów a najbliższa i chyba jedyna jednostka tylko tam. A to kolejne wycieczki klasowe,, nastawione głównie na kulturę i zwiedzanie, co bardzo ceniłam bo dowiedziałam się o mieście bardzo bardzo wiele. A to wycieczki studenckie, nastawione na tanią rozrywkę bo organizowane samodzielnie a więc budżetowo, ale co tam dla studenta taki jednodniowy wypad z Opola do Krakowa, zaledwie cztery godzinki w pociągu. A to imprezy fakultatywne organizowane przez dostawców firmy w której pracowałam, te z kolei nastawione na rozrywkę z rozmachem bo firmy bogate, koncerny światowe więc najlepsze hotele, doskonałe restauracje a potem zabawa w elitarnym klubie do rana. No a na dodatek zdarzyło mi się że własna ciotka starsza o  sześć lat zaledwie, więc mówimy sobie po imieniu bo to raczej jak siostra dla mnie, że ona spotkała Krakowiaka jak ja miałam lat z piętnaście, wyszła za niego i stała się Krakowianką całą gębą. Początkowo mieszkali w małym mieszkanku na Placu Wolnica, potem zakupili nowe większe na Bieżanowie i tam byłam zaledwie dwa razy bo i daleko i niestety wyjechałam z Polski. Na Placu Wolnica bywałam sporo i łomatkozcórkom jak tamk było gwarnie! Ja z małego miasta, nieprzywykła do hałasów, gdzie sen spokojny zakłóca jedynie wyimaginowana Godzilla, a tu ludzie, tramwaje, nieustający ruch, w dzień i w nocy. Na Bieżanowie cicho, spokojnie, zielono... Ach rozmarzyłam się a to nie o Krakowie miało być przecież. Choć może poniekąd.
W klasie maturalnej należało się zastanowić co robić dalej. Kierunek studiów miałam wybrany. Tylko uczelnię nie. To znaczy miałam wybrany Uniwersytet Jagielloński, bo gdzie jak nie tam? Ale tu włączyła się mama. No gdzie tak daleko, a to na pewno za drogo, a do domu to nie będziesz przyjeżdżać. Idź do Opola dziecko, blisko domu, zawsze ci się pomoże.  Tak jakby koszty miały znaczenie, i tak mieszkałam w akademiku przez całe studia a do domu tak naprawdę już nigdy nie wróciłam. Prestiż uniwestytetów nie miał znaczenia dla mojej mamy, bo ona tylko zawodówkę skończyła więc skąd miała mieć pojęcie? Studia to studia, co nie? Grzeczna byłam, posłuchałam.
I tak się dziś zaczęłam zastanawiać w drodze do pracy, co by było gdybym tej mamy mojej nie posłuchała jednak. Co by było gdyby... co by było? Chyba jednak lepiej wyliczyć czego by nie było.
Nie spotkałabym swojego męża. Nie stoczyłabym najważniejszej walki życia z sobą samą, czy to ten czy to nie ten? Bo po przejściach wczesnej młodości chciałam już tylko miłości na wieczność, po grób, z tym jedynym. Nie wpadłabym i nie miałabym uroczej córeczki, a potem syna doskonałego. Nie miałabym mieszkania wyremontowanego takim kosztem i z takim trudem, żeby po latach je sprzedać z ogromnym zyskiem bo już nie było potrzebne. Nie spędziłabym  cudownych wakacji na jachcie na Mazurach i na objazdówce w Słowacji, nie wyjechałabym do Szkocji. Nie miałabym domu z ogrodem, nie mówiłabym po angielsku, nie miałabym czarnego samochodu tylko dla siebie ani nie grałabym w badmintona. Nie miałabym ani Tigusia ani Migusi.
Co by było gdybym po liceum wyjechała do Krakowa??? Nie dowiem się na szczęście nigdy.





poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Upiekło mi się

Weekend stał pod znakiem totalnego lenistwa. Syn był w Niemczech na swoich Mistrzostwach Europy, córka gdzieś wybyła na dwa dni, więc chwile błogie bez dzieci wykorzystaliśmy oboje z mężem na nic-nierobieniu. Zaplanowałam sobie dokończenie prac porządkowych w ogródku, ale był wiatr więc mi się nie chciało. Zrobiłam tylko pranie w sobotę i to wszystko. No i zrobiłam jakiś szybki obiad na dwie osoby.
W niedzielę nie lepiej. Ale że synuś wracał do domu, trzeba się postawić z jedzeniem chociaż. Zrobiłam więc pyszny gulasz z sarniny, podawany w duszonymi ziemniakami, szpinakiem zasmażanym (którego syn nie cierpi ale my tak) i sałatką z gotowanych buraczków. Dla mie pycha. No i jak na święto przystało, jakim jest powrót dzieci, upiekłam też ciasto.
Szczerze mówiąc to z powodu tego błogiego lenistwa postanowiłam pójść na łatwiznę i wypróbować coś czego jeszcze nigdy nie robiłam - francuskie ciasto, chyba tak się nazywa puff pastry. Kupiłam gotowe, maślane, już zrolowane. I dobrze bo nigdy bym tego tak ładnie nie wyrolowała. I upiekłam... hm... no właśnie co? Szarlotka to to nie jest, bardziej już pasuje nazwa apple pie, czyli ciasto jabłkowe. Z wkładem własnego pomysłu.

Ułożyłam ciasto na blacie tortownicy, trzeba było wykroić okrąg radełkiem bo ciasto jest prostokątne. Dość wysoko podniosłam brzegi, żeby jabłka mi się nie rozlazły. Nałożyłam wystudzony farsz jabłkowy. Potem z pozostałości ciasta zmontowałam paski, poukładałam je w kratkę na jabłkach, posmarowałam jajkiem, posypałam cynamonem. Do piecyka na pół godziny.
Tak wyglądało przed pieczeniem:


A tak po:


Fajnie prezentowało się na szklanym blacie tortownicy:



Oczywiście najlepiej smakowało z dodatkiem bitej śmietany:


Córka zjadłą ciasto i bitą śmietanę, wygrzebała kawałki jabłek i wyrzuciła. Bo nie lubi przetworzonych jabłek.
Syn zjadł wszystko ze zdumieniem, bo nigdy wcześniej nie ruszył żadnych jabłeczników ani szarlotek, i powiedział że to jedno z jalepszych ciast jakie w życiu jadł. Trochę to chyba zasługa jabłkowego farszu który był rzeczywiście bardzo smaczny, ale maślane ciasto francuskie które kupiłam, to po prostu niebo w gębie, rozpływające się w ustach. I jeszcze ta bita śmietana, do której dodałam też coś od siebie na smak.
Cóż, ciasto zniknęło w mgnieniu oka, a ja już wiem że mogę próbować to kupowane ciasto do innych wypieków. Może następnym, razem kremówki?