W klasie maturalnej należało się zastanowić co robić dalej. Kierunek studiów miałam wybrany. Tylko uczelnię nie. To znaczy miałam wybrany Uniwersytet Jagielloński, bo gdzie jak nie tam? Ale tu włączyła się mama. No gdzie tak daleko, a to na pewno za drogo, a do domu to nie będziesz przyjeżdżać. Idź do Opola dziecko, blisko domu, zawsze ci się pomoże. Tak jakby koszty miały znaczenie, i tak mieszkałam w akademiku przez całe studia a do domu tak naprawdę już nigdy nie wróciłam. Prestiż uniwestytetów nie miał znaczenia dla mojej mamy, bo ona tylko zawodówkę skończyła więc skąd miała mieć pojęcie? Studia to studia, co nie? Grzeczna byłam, posłuchałam.
I tak się dziś zaczęłam zastanawiać w drodze do pracy, co by było gdybym tej mamy mojej nie posłuchała jednak. Co by było gdyby... co by było? Chyba jednak lepiej wyliczyć czego by nie było.
Nie spotkałabym swojego męża. Nie stoczyłabym najważniejszej walki życia z sobą samą, czy to ten czy to nie ten? Bo po przejściach wczesnej młodości chciałam już tylko miłości na wieczność, po grób, z tym jedynym. Nie wpadłabym i nie miałabym uroczej córeczki, a potem syna doskonałego. Nie miałabym mieszkania wyremontowanego takim kosztem i z takim trudem, żeby po latach je sprzedać z ogromnym zyskiem bo już nie było potrzebne. Nie spędziłabym cudownych wakacji na jachcie na Mazurach i na objazdówce w Słowacji, nie wyjechałabym do Szkocji. Nie miałabym domu z ogrodem, nie mówiłabym po angielsku, nie miałabym czarnego samochodu tylko dla siebie ani nie grałabym w badmintona. Nie miałabym ani Tigusia ani Migusi.
Co by było gdybym po liceum wyjechała do Krakowa??? Nie dowiem się na szczęście nigdy.