wtorek, 16 kwietnia 2013

Znalezione na plaży

Kto chociaż raz był nad morzem wie że na plaży można znaleźć różne cuda. Muszelki różnej maści i koloru, patyczki, kamyczki, świecidełka, meduzy mniejsze i większe, kraby, rozgwiazdy, robaczki... Oczywiście morze morzu nie równe i znaleziska też nie. Niektóre są tak zwanym skarbem narodowym - w Egipcie nie chcieli nas wypuścić z kawałkami koralowca w torbie, które znaleźliśmy na plaży, ale jakoś machnęli ręką. Kiedyś może pokażę wszystkie skarby plażowe które pieczołowicie gromadzę, ale teraz chciałam o jednym.
Koleżanka córki wróciła z Hiszpanii i podarowała jej kilka drobiazgów, między innymi takie właśnie znalezisko. Wygląda przemiło, miękkie, puchate, stanowi jeden zamknięty kawałek, jak jajko albo kamień, ale jest lekkie i puszyste. Próbowałyśmy to przebijać igłą (w razie gdyby jakiś "obcy" był w środku), myć płynem do naczyń (żeby się zatruł w razie czego), moczyć w wodzie (żeby się utopił) i wystawiać na słońce (żeby wysechł an wiór). Ni krzyków ni pisków ni ruchów żadnych nie zaobserwowano.
Stoi sobie to na parapecie w kuchni i żaden kot się tym nie interesuje. Kto mi powie, co to może być???




poniedziałek, 15 kwietnia 2013

The best of...

Wpadłam na ten kanał przypadkiem, szukając nowości o kotach Simona, link podaję tutaj. Strona po angielsku, ale nie trzeba znać języka żeby obejrzeć :-)
Oczywiście na jednym się nie skończyło, ale jest ich tyle (filmików) że nie dam rady obejrzeć wszystkich za jednym posiedzeniem. Aż zazdrość bierze że ja nie umiem tak kręcić. Oto kwintesencja, czyli the best of... zobaczcie sami.


Co przynosi wiatr

Pamiętam, wiele lat temu w Polsce, w Opolu, był straszliwy huragan. Taki, że to wiekowe drzewa powaliło, trąba powietrzna wywróciła autobus pełen pasażerów i porwała kilka samochodów z osiedlowego parkingu.  Działo się to w środku lata, oczywiście w czasie burzy. Cóż, tereny na których mieszkałam były piękne, zalesione, a klimat w miarę łagodny, na polskie warunki oczywiście. Do burz przywykłam od dzieciństwa, miasto Nysa w którym się wychowałam, położone jest w dolinie nad jeziorem, a jezioro często ściąga burze. Niekiedy widać pioruny z każdej strony świata. Polubiłam burze, nie boję się ich. Uwielbiam obserwować błyskawice. Wkurza to wszystkich dookoła, bo okna trzeba zamykać, chować się, bo a nuż przywali...
Burze niosą wiatr, a wiatr bywa bardzo upierdliwy. Na szczęście ten burzowy wiatr ma to do siebie że jak szybko przyszedł tak szybko ustaje, przejdzie chmura, wygrzmi się, wypada, pójdzie dalej. Najgorsze są wiatry jesienne. Pamiętam jak dzieckiem będąc, nie mogłam spać po nocach, bo nakarmiona świeżo obejrzaną w kinie "Godzillą" słyszałam tylko przeraźliwe "łup... łup... - - - łup...łup..." - odgłos kroków Godzilli, z głową pod poduszka liczyłam sekundy kiedy jej paskudny łeb ukaże się w moim oknie na dziewiątym piętrze, sekundy mijały a ja bałam się wystawić oko spod, poduszki spojrzeć w okno i stawić czoła potworowi... Nikomu o tych strachach nie mówiłam, nie uspokoiłam się nawet gdy słyszałam jak ojciec mówił do matki że w końcu naprawili tę blachę na dachu i nie będzie już tak stukać podczas wiatru. Godzilla po czasie przybrała postać wilkołaka, który porusza się bezszelestnie wspomagany szumem wiatru, wiem wiem, jak wilkołak ma dostać się na dziewiąte piętro żeby zajrzeć w moje okno? Ale przecież wilkołaki są niezwykle sprawne więc co to dla takiego wspiąć się po parapetach czy po rynnie? Tak to wiatr sprowadzał strachy na moją wyobraźnię a ja się bałam bałam bałam...
Czasami wiatr był tak silny że trudno było się poruszać, wyrywało drzewa z korzeniami, zrywało dachy. Ale co ja opowiadam, każdy w Polsce to zna.
Kiedy przyjechałam do Szkocji, pierwsze co dało się zauważyć to... wiatr. Dni bez wiatru tu właściwie nie ma, czasami cichnie wieczorem, czasami są to tylko ledwie wyczuwalne powiewy. Cóż, w kraju na wyspie, gdzie morze od oceanu dzieli tylko półtorej godziny drogi samochodem (w najwęższej części) wiatr ma pole do popisu. Są też czywiście dni, z tych najbardziej nudnych i nużących, gdzie jedyne co unosi się w powietrzu to mgła a raczej lekka mżawka, powietrze stoi nieruchomo a jedyny jego ruch wywołują poruszające się samochody. A potem przychodzi WIATR. Ten prawdziwy, huraganowy, z porywami do 100 km/godzinę, zbiera się dość szybko, w ciągu dnia może się wzmóc do pełni swoich sił. Są okresy że wieje trzy dni bez przerwy, zdarza się że wyrwie drzewo czy połamie gałęzie, uszkodzi dach czy zerwie linie wysokiego napięcia, z mojego dachu też spadło kilka dachówek w 2010. W czasie tamtego pamiętnego huraganu zniosło wszystkie śmietniki które były wystawione do wywiezienia, na koniec ulicy, gdzie spiętrzyły się o wygięty płot. Trzeba było wyszukać swój w kupie takich samych i zataszczyć na swoje obejście, na szczęście były już puste. Nie muszę mówić jakiego niefarta mieli ci którzy zdecydowali się pozostawić swoje samochody zaparkowane na ulicy...
Każdy wiatr przynosi ze sobą jakieś śmieci, które potem trzeba zbierać spomiędzy krzaków. Jakieś reklamówki, puste butelki po napojach, kartony po soczkach, gazety, czasami ubrania które ktoś zapomniał zebrać ze sznura, czy nawet całe trampoliny które wyrwało z mocowania. Prawie zawsze zaś wiatr przynosi ze sobą zmianę pogody.
U nas zaczęło wiać w sobotę i od razu dało się wyczuć ocieplenie. Z pięciu stopni zrobiło się piętnaście, dzień był cudowny i słoneczny. Zabrałam się w końcu za wiosenne porządki w ogrodzie. Opróżniłam garaż z najważniejszych śmieci typu stary rower czy niewykorzystane stare puszki z farbami, które wywiozłam do Recycling Centre. Wyczyściłam pozostałości po zimie, uzupełniłam ziemię w rabatkach, zasadziłam dwanaście nowych prymulek i wreszcie porozdzielałam te z poprzedniego roku, powycinałam połamane żonkile, doprowadziłam do ładu hortensję, wycięłam nożycami trawę po obrzeżach (zapomniałam że mamy podcinarkę) ale trawę kazałam skosić synowi, który oczywiście śmiał się ze mnie że trawę nożycami wycinałam zamiast kazać jemu, boby użył podcinarki oczywiście. Wieczorem nie miałam już siły ani chodzić, ani się schylać.  A wczoraj wiało już bardzo mocno, aż łeb chciało urwać, ale cieplutko i słonecznie, aż się chciało żyć. Koty cały dzień spędzają na podwórku, Migusia gania za fruwającymi listkami, co jakiś czas wieje do domu w te pędy z ogonem jak szczoteczka bo wiatr czymś stuknie a ona się przestraszy, nawet Tiggy stary wyga, porusza się głównie wzdłuż płotów żeby go nie zwiało. Już była jedenasta wieczorem kiedy zorientowałam się że małego kota nigdzie nie ma, przeszukaliśmy wszystkie zakamarki w domu, córka z latarką przeszukała podwórko, po czym spanikowana zaczęła lamentować że na pewno szła sobie Mała po płocie a tu taki wiatr i ją zwiało, i leży teraz biedna nieżywa... Mąż już się ubrał bo był w piżamie, żeby udać się na poszukiwania w dalszym terenie, kiedy coś mnie tknęło. Jedynym miejsce w które nie zajrzeliśmy był garaż, do kórego mąż zaglądał co prawda kilka ładnych godzin temu, ale czy to wiadomo? Nikt nie pamiętał kiedy widział kotka po raz ostatni. Otwieram garaż, wybiega małe czarne! Biedna Migusia przesiedziała w garażu zamknięta cztery godziny! Wystraszona pobiegła natychmiast do domu, gdzie została ładnie nakarmiona, jadła aż jej się uszy trzęsły, pomimo wieczornego posiłku który skonsumowała przed zniknięciem, ale wiadomo że na kocie stresy najlepsza pełna micha.
Tak tak... wiatr przynosi śmieci, ciepłe powietrze i strachy na lachy...