piątek, 26 sierpnia 2011

Stefka i jej dzień

Stefka to ma ciezkie zycie. Wstanie rano, zapakuje sobie ugotowany dzien wczesniej lunch do torby, wezmie kapiel (Brytyjczycy biora kapiel rano, haha!) i heja do pracy. Przystanek autobusowy ma prawie pod nosem, ale i to jest jej ciezko przejsc te 20 metrow, cholerny autobus zawsze sie spoznia. A jak juz przyjedzie to idiota kierowca tak jedzie zeby wszyscy spoznili sie do pracy. Co on sobie mysli, ze ludzie nie pracuja czy co? Na domiar zlego jeszcze w autobusie siedzi jej znajomy z pracy, prawie go nie zna i rzadko z nim zamienia pare slow, ale on sie do cholery tak gapi ze Stefka nie moze spokojnie sluchac muzyki przez sluchawki i czytac ksiazki. A ta stara baba to sie tak rozsiadla na jej siedzeniu ze ja prawie zmiazdzyla przy oknie, o jeszcze lokciem ja szturcha! A ten glupi gnojek to zamiast plecak sciagnac i polozyc na podlodze to tak stoi i macha jej tym plecakiem przed oczami...

Nareszcie mozna wysiadac. Ale nawet wysiasc spokojnie nie mozna, bo ci idioci studenci tak sie pchaja i spychaja Stefke ze schodow. Idzie Stefka do pracy. Piekny, sloneczny poranek, pierwszy dzien wiosny, wszedzie pelno kolorowych polnych kwiatow. Dzwoni Stefka do mamusi, jak co dzien. „Co gotowalas? Ja to i to. Nie, nie dalam za duzo soli, ale te krewetki z Sainsburys to jeden wielki syf. Nigdy wiecej ich nie kupie, i ty tez nie kupuj.” (Krewetki po przecenie, koniec daty waznosci, jakosc najtansza). „Wczoraj? W restauracji tej i tej, ale jedzenie to byl syf mowie ci, i jaka obsluga! Zebys nigdy tam nie poszla!” Dochodzi Stefka do pracy. Konczy 10-minutowa codzienna pogawedke z mamusia. Zanim sie rozbierze, juz znam caly przebieg jej drogi do pracy wraz z krotkim streszczeniem rozmowy z mamusia. „Ta kobieta mnie wykonczy, takie glupoty opowiada ze ja juz nie moge. A moj ojciec..., ” i tu zaczyna opowiesc o tym co jej ojciec zrobil wczoraj i dlaczego oni razem z matka sa tacy glupi. Zabiera sie Stefka do pracy. I chwala Bogu bo mam chwile spokoju. Co chwile jednak nagle wyskakuje z jakas rewelacja z internetu, albo ni z gruszki ni z pietruszki przekazuje mi informacje o jakims kliencie, ktora to informacja nie jestem w ogole zainteresowana bo ani klient ani informacja nie ma ze mna nic wspolnego. Bo co mnie to obchodzi ze X przyjdzie o tej i o tej spotkac sie z tym i z tym?

Chwila spokoju na lunchu, dla mnie nie dla Stefki. Bo ona musi sobie jedzenie odgrzac w tej cholernej mikrofalowce, ktora kazdy uzywa, a ten i ten wlasnie jest w kuchni i „Nie idz tam, na milosc boska bo go spotkasz”. „Ale ja nie mam nic przeciwko niemu” – mowie, za co zostaje obarczona spojrzeniem najjadowitszym z jadowitych. No i Stefka juz cala ugotowana bo nie moze zjesc lunchu o tej porze o ktorej sobie wlasnie zamierzala go zjesc, przez tego kogos wlasnie!

I tak przez caly dzien, 15 telefonow do mamusi w celu poinformowania jaka sztuke graja na miescie lub w jakiej restauracji podaja najlepsze befsztyki (ktore pozniej zostana wyklete od czci i wiary, jak znam zycie i Stefke), 1000 niepotrzebnych informacji przekazanych chyba dla samego gadania. Gdy zbliza sie piata, mam juz dosc. Ja wychodze, Stefka siedzi. Oglada internet. Zaraz ma sie spotkac z przyjaciolka, isc do restauracji na sushi czy jakies inne swinstwo (nie zebym nie lubiala sushi, wprost uwielbiam, ale dla Stefki wszystko to swinstwo), potem do baru, potem do domu gotowac lunch na nastepny dzien. I tak sie konczy dzien Stefki. Stefka to ma naprawde ciezkie zycie. O czym przekonam sie jutro. I kazdego kolejnego dnia.
23 marzec 2011

Same zmiany

Z powodu ciągłych kłopotów na onecie przenoszę się dziś oficjalnie. A że szkoda mi tamtych wpisów, poprzenosiłam większość z tamtego bloga tutaj, gdzie mogłam bo daty i tematyka się zgadzały, to poupychałam dwie historie w jedną, a co było oddzielnym tematem, będę musiała dodac po kolei na tym blogu. Przepraszam jeśli robię to nieumiejętnie, ale nie da się zapisać postu pod wcześniejszą datą więc daty oryginalnych postów dodaję po prostu pod nimi. Będzie dzisiaj więcej postów, po prostu. Ale mi się zrymowało :-)

wtorek, 23 sierpnia 2011

Ciągle w normie

O zmaganiach mej duszy z ciałem moim miało być, więc piszę tym razem o mojej diecie Dukana. Jestem oficjalnie i aktualnie w IV fazie czyli juz po. I co? I nic,. Waga mi podskoczyła o 1,5 kilo, ale jestem w "tym" okresie więc się trochę usprawiedliwiam. A tak naprawdę to widzę że mi przybyło na obwodzie (pasa bo jakżeby inaczej) jakiś centymetr czy dwa. "Ten" okres pewnie winny też, ale z ręką na sercu mogę się przyznać że winna jestem sama sobie. Bo na przełomie lipiec-sierpień rodzin abyła na wakacjach a ja sama z kotem w domu. I tyle lodów co wtedy zeżarłam, tak - ZEŻARŁAM to dobre słowo, to po prostu sobie nie wyobrażam jak można nie przytyć. A to wszystko wina sklepów. Bo do którego bym nie zaszła, tam kuszące promocje. Na przykład Magnum moje ulubione za połowę ceny, więc trzeba kupić dwie paczki bo mam dwa razy tyle za tę samą cenę, prawda? Albo takie super-rodzinne ośmiopaki w cenie normalnego trzypaka, kto by nie kupił? A potem z nudów i z upałów wsuwałam te lody od rana do nocy, po 8 dziennie nawet. Co prawda, nie chciało mi się już za bardzo jeść nic innego, ale przecież nie samymi lodami człowiek żyje a poza tym już niedobrze mi się robiło od tych lodów. Po takim długim weekendzie na przykład to się rozchorowałam, od tych lodów chyba i nie poszłam do pracy. Po to żeby siedzieć na słońcu, żreć lody i pić piwo. Chciałam to miałam!
No i nie było siły, musiało to się odbić na wadze, nie od razu, prawda, tylko po kilku tygodniach. Ale już to złapałam, już opanowałąm, i melduję posłusznie że się za siebie wzięłam. To znaczy - słodycze owszem ale najwyżej jedna mała czekoladka czy ciasteczko dziennie. Chlebuś tylko razowy i zero tłuszczu. A dodatkowo najbardziej stara i prawdziwa metoda odchudzania - mniej żreć. Tak jak przed epoką lodową. No i najważniejsze - ja się już nie odchudzam, ja po prostu utrzymuję wagę. A ten kilogram to zwalczę już za tydzień, obiecuję.