środa, 1 czerwca 2011

Białe noce

Zaczęły się białe noce. Kto kiedykolwiek był w Szkocji późną wiosną, wie o czym mówię. Pewnie to samo jest w jakiejś Szwecji i Norwegii, o Petersburgu już nie wspomnę. Bo tutaj w czerwcu noc trwa zaledwie godzinę, zazwyczaj wcale się nie ciemna, jest taki ciągły zmrok. Nie ma się co dziwić że koty teraz mają swój raj. W dzień to rzadko którego zobaczysz na ulicy, wyłażą stadami wieczorem, kiedy zaczyna się ściemniać, czyli około 23, a wracają wykończone nad ranem. Mój to oczywiście nie wyjątek, nie ma się więc co dziwić że apetyt zaczął mieć straszny, zjada rano całą porcję, jak nigdy, potem gdy przychodzę z pracy, odprowadza mnie czujnie z samochodu do domu i nie mogę nawet butów zdjąć bo kot przecież najważniejszy! Więc daję mu kolejną porcję, którą też pochłania w całości, a potem gdy przychodzi za dwie-trzy godziny i prosi tymi swoimi oczętami prosto ze Shreka, dużo mnie kosztuje żeby się oprzeć. Bo na opakowaniu kociego żarcia jest że 3 saszetki dziennie dla kota ma być więc więcej nie dostanie. Nie dlatego że go głodzę, a dlatego że w drugiej miseczce cały czas dosypujemy mu suchej karmy. I on sobie to podjada. A my nie chcemy żeby nasz kot brzuchem po podłodze szurał jak kot sąsiada, więc choć na ogół tym oczom oprzeć się nie mogę, w kwestii żarcia jestem nieubłagana. Nie chcesz suchego to nie jedz, jak zgłodniejesz to i tak zjesz!
Białe noce charakteryzują się tym że są... białe, czyli że bez głęboko zaciągniętych nieprzepuszczalnych rolet spać się nie da, a nie daj boże jakaś maleńka szpara między roletą a oknem, juz się człowiek budzi, a potem zasnąć nie tak łatwo. Dzisiaj na przykład, obudziłam się o 2.30, nie mam pojęcia dlaczego bo kot sprawcą tym razem nie był. I co? Przewierciłam się z godzinę na łóżku, nasłuchując wyimaginowanych szelestów, stukając męża pod żebro za chrapanie (co było chamskie bo wcale nie chrapał, po prostu mi się spać nie chciało i chciałam żeby mi potowarzyszył, ale nie, on jak zwykle spał w najlepsze), poszłam na górę do córki sobie z nią pogadać, ale ona nie za bardzo chciała o tej porze. Wróciłam, i znowu gehenna przewracania się po łóżku. I tysiąc myśli na minutę, a ile postów w głowie napisałam! Gdyby udało mi się to przelać na papier, miałabym materiał na cały rok.
Jako że coś niecoś mi z tych pomysłów w pamięci zostało, wyliczę tematy o których w moich snach-na-jawie pisałam, żeby mi nie umknęły i żebym zawsze miała do czego wrócić jak nie będę wiedziała o czym pisać.
1. Nuda (super-post który napisałam na blogu tydzień temu i nie zapisałam i mi się skasował)
2. Chrapanie
3. Szkoła i ADHD
3. Kot polowniczy
4. Język polski na emigracji
5. Farmville
6. Trudna pierwsza miłość
7. Klocki Lego
8. Czyja komórka lepsza
9. Kartka na imieniny
10. Kawa czy herbata

I jeszcze jedno, dzisiaj jest Dzień Dziecka, który mimo że niby międzynarodowy to tylko w Polsce chyba obchodzony. Więc WSZYSTKIM DZIECIOM składam najserdeczniejsze życzenia w dniu ICH ŚWIĘTA.
Wszystkim Dzieciom z wyjątkiem tych diabłów wcielonych, samolubów i małp rogatych, MOIM WŁASNYM DZIECIOM, bo jak wszyscy w Szkocji świętowali Dzień Matki w kwietniu, to one powiedziały że one są Polakami i dla nich ważny jest Polski Dzień Matki a nie Szkocki. A jak przyszedł czas to jedyne życzenia dostałam od siebie samej, a one oczywiście mnie olały, chociaż ich własny ojciec przypominał im przez kilka dni. Tak więc, Moje Dzieci, ostatni Dzień Dziecka miałyście w zeszłym roku. Pozdrawiam.

czwartek, 26 maja 2011

Laurka



Namaluję na laurce czerwone serduszko,
ptaka co ma złote pióra i kwiaty w dzbanuszku.
Żyj Mamusiu moja miła sto lat albo dłużej,
bądź szczęśliwa i wesoła, zdrowie niech ci służy!



Która z nas nie pamięta tego wierszyka? Recytowałyśmy go my, nasze dzieci w przedszkolu, dzieci naszych dzieci... Ileż to laurek się nadostawałyśmy przez te wszystkie lata! Trzymam je wszystkie, kiedyś będą fajną pamiątką dla moich wnuków. 

WSZYSTKIM MAMOM Z OKAZJI ICH ŚWIĘTA - NAJLEPSZE ŻYCZENIA!!!

poniedziałek, 23 maja 2011

Czy to już początki?

Kto czytal poprzednie posty wie ze mam w rodzinie Alzheimera. Nie tylko Moja Babcia choruje, chorowala tez jej mlodsza siostra, ktora niestety odeszla juz od nas. Wiec cos niecos na ten temat wiem, ale nie za bardzo, zreszta nie do konca zostaly zbadane przyczyny tej choroby, ani tez nie wynaleziono jeszcze skutecznego na nia leku. Chociaz, mam szczescie ze mieszkam w Edynburgu, tutaj dzialaja naukowe osrodki medyczno-farmaceutyczne na najwyzszym swiatowym poziomie i rozne odkrycia robi sie tu znacznie wczesniej niz o nich slychac na swiecie. I ostatnio wlasnie dokonano takiego pieonierskiego odkrycia jakiegos leku ktory ma powstrzymywac chorobe. Nie bede sie nad tym rozpisywac bo nie wiem za wiele, ale moze jak sie kiedys dowiem to napisze.
Chce podzielic sie swym strasznym, traumatycznym wrecz doswiadczeniem, ktore przezylam w zeszly piatek, nie, nie ten trzynastego, a ten poprzedni. Jak zwykle w piatek, zerwalam sie wczesniej z pracy, mam jakies 20-25 minut jazdy do domu wiec w piatki szczegolnie chce byc w domu wczesniej, tak zeby odreagowac tydzien. No i jak na nieszczescie zrobily sie wszedzie korki. Ja bardzo niecierpliwa jestem za kierownica, a i topografie miasta dosc dobrze znam, wiec postanowilam zrobic sobie skrot i ominac glowny korek skrecajac w boczna uliczke. W glowie mialam poukladana trase, tu skrece w lewo, potem w prawo, tu przejade, tu jeszcze raz w prawo, prosto, w lewo i bede juz poza korkiem, na drodze do domu.
Od poczatku cos poszlo nie tak, nie chcieli mnie wypuscic na ten przejazd przez glowna droge, bardzo nietypowe tutaj, a moze jaj za nerwowa, wiec zamiast w prawo pojechalam w lewo i zaraz mialam skrecic w prawo, zeby dostac sie na te sama ulice ktora sobie zaplanowalam. Tylko ze to nie byla TA ulica. Wjechalam w strzezone osiedle, tzw. drive-through, jednokierunkowa droga, objechalam plac i wyjechalam na ulice, ktora miala mnie zaprowadzic z powrotem na ustalona trase. Bylam swiecie przekonana ze wiem gdzie jade, bo jechalam juz tamtedy nie raz. No i wyjechalam na glowna ulice, ktora mnie miala zaprowadzic do domu, ale jechalam jakos za dlugo, choc wygladalo to wszystko bardzo znajomo. Juz powinno sie pojawic rondo, a go nie bylo. No coz, na azymut to jak skrece w lewo to na pewno dojade tam gdzie mialam dojechac. Nic z tego. GPS mi sie zacial wiec nie bardzo wiedzialam gdzie tak naprawde jestem. Po jakichs 15 minut goraczkowej jazdy, kiedy nie bylo mozliwosc sie zatrzymac i sprawdzic gps-a, rozpoznalam okolice. Wracalam w miejsce wyjscia, czyli pod Uniwersytet, ale z zupelnie drugiej strony, tak jakbym zatoczyla wielkie kolo. Ze lzami w oczach zaczelam jeszcze raz powrot do domu, tym razem po glownych drogach i niech sie dzieje co chce. Plakalam prawie przez cala droge.
W domu pierwsze co zrobilam to dorwalam mape Edynburga, sprawdzajac gdzie popelnilam blad. I co? Okazalo sie za takiej ulicy nie ma, po prostu jechalam widmem. Maz pocieszyl mnie ze mapa na pewno stara i zebym sprawdzila w internecie. Sprawdzilam. Powinnam pojechac jak myslalam. A nie pojechalam. Tak jakby urywek trasy zniknal mi z pamiecie, jakby cos zostalo wymazane w mojej glowie. Niby potrafilam odtworzyc wszystko po kolei, ale zabraklo tego jednego skrawka pamieci, ktory podpowiedzialby mi jak zjechalam z trasy, gdzie zle skrecilam, jak znalazlam sie tam gdzie nie powinnam sie znalezc?
Jeszcze kilka razy sprawdzilam mape, znalazlam rozwiazanie, po prostu ulica ktora wzielam za prosta, niezauwazenie skreca o prawie 180 stopni, zabierajac cie niejako do punktu wyjscia, ale musisz przejechac przez glowna ulice zeby znalezc sie tam gdzie ja sie znalazlam. Tego nie pamietam. Albo nie kojarze. I nie zaznam spokoju dopoki na spokojnie, bez pospiechu i nerwow, pokonam cala trase jeszcze raz. I sprawdze naocznie, gdzie popelnilam blad. Za mloda jeszcze jestem na Alheimera.