wtorek, 14 października 2025

Jestem na wojnie ze swoim sumieniem

Czas leci szybko, straszliwie szybko, za szybko i całkowicie nieubłaganie. Pytacie mnie, co u mnie, a ja że wszystko dobrze, że jakoś leci. A tak naprawdę, nie będę owijać w bawełnę, że nie jest źle bo jest. To już ponad rok jak pożegnaliśmy moją córkę. Jakoś przetrwaliśmy ten rok, a to czego sie w tym czasie nauczyłam to że czas nie leczy ran. Że jeden dzień zmienia czyjeś życie na zawsze. Wiele żyć. Na zawsze. Że uśpiony od lat wulkan emocji w końcu nie wytrzyma pęknie, i wybuchnie i zaleje wszystko dokoła wrzącą lawą najgorszych uniesień, wleje się do wypalonej dziury w sercu i tam powoli zastygnie. I serce zamieni się w głaz, a ten głaz jest wielki i ciężki i przygniata do ziemi. A ziemia jest zimna i twarda i nie da się z niej samemu wstać z tym kamieniem zamiast serca. Nie chcesz pomocnej ręki, chcesz zostać tam gdzie jesteś, całej zamienić się w głaz a potem rozpaść na kawałki, nawet nie na kawałki ale na proch, żeby dmuchnął wiatr i dał ci zniknąć na zawsze. 

Tak u mnie jest, codziennie i nieodmiennie, a w dodatku - nie tak otwarcie ale bardzo sumiennie - odkryłam, że karmię w sobie parę bardzo złych wilków. Jeden jest szczególnie niebezpieczny bo zupełnie mi nieznany, a nazywa się NIENAWIŚĆ. Nienawiść do osoby. Ja do tej pory nie wiedziałam co to jest nienawidzić kogoś. Zainspirowana opowieściami koleżanek już bardzo dawno zadałam sobie to poważne pytanie, kogo ja nienawidzę? Myślałam długo, a potem przez wiele lat robiłam rewizję rzeczywistości - kogo JA nienawidzę? Otóż nie było takiej osoby na świecie, żyjącej czy już od dawna nie, którą obdarzyłam tym niespotykanie ciężkim uczuciem, nie było ani jednej takiej osoby. Zaden Hitler, Stalin, Kuba Rozpruwacz, wujek Zdzisiek czy Elon Musk, a nawet taki jeden Konrad którego przecież powinnam nienawidzić bo uczynił mi wiele krzywd w czasie młodzieńczym, nikt nie był wart mojej nienawiści. Aż do teraz. Kiedy przeanalizowałam swoje życie, żeby odnaleźć odpowiedź na pytanie: dlaczego jest mi tak źle, co to za choroba, która ciągnie mnie do ziemi i zżeraz mnie żywcem każdego dnia, co jest ze mną nie tak??? I wtedy wszystko zaczęło się sprowadzać do jednego puktu, i zrozumiałam że, konsumuje mnie właśnie ten wielki szary groźny wilk zwany Nienawiścią. A ja go jeszcze bardzo dobrze karmię!

Czy odkrycie tej rewelacji pomogło mi wyrwać się z czarnej dziury? Jeszcze nie, ale przynajmniej pozwoliło zrozumieć, że to nie rak ale uczucie, a z uczuciami można nauczyć się żyć. Niestety jest też z tymi uczuciami tak, że jak się je latami gromadzi w starej zmurszałej szafie (bo przecież nie zamknę złych uczuć w pięknym dizajnerskim kredensie), to ta szafa kiedyś się rozpadnie i wszystkie śmieci z niej wylezą. I tylko od nas zależy jak je posprzątamy. 

U mnie jest tak, że ja się bardzo źle czuję z tą nienawiścią. Chciałabym wrócić do tego miejsca w czasie, kiedy nie żywiłam do tej osoby żadnych uczuć, ani pozytywnych ani negatywnych i było mi wszystko jedno czy jest czy jej (tej osoby) nie ma, ani mnie to grzało ani ziębiło. Ale teraz jest inaczej. Teraz chcę żeby ta osoba zniknęła, ale nie tak normalnie, pach pach przyjdzie Thanos, strzeli palcami, osoba zamieni się w proch, dmuchnie wiatr i nie ma. O nie, nie tak. Ja chcę żeby ta osoba po prostu zdechła, żeby jej się przytrafiło coś najgorszego, a w czasie przytrafiania żeby tej osobie wyświetlił się mentalny film ze wszystkimi świństwami które popełniła, ze wszystkimi wstrętnymi uczynkami i podłościami, których się dopuściła, a ja bym tam stała i patrzyła, i czekała aż ta osoba uzna swoje winy i w ostatnim tchnieniu wyszepcze: Przepraszam. I tego właśnie bym chciała...

Ja nie jestem złą osobą. Odkrycie nienawiści w sobie mnie przeraża, wiem że pomogłoby mi przebaczenie, ale jeszcze bardziej przeraża mnie to że ja nie chcę wybaczenia. I nawet smażenie tej osoby w piekle nie wydaje mi się wystarczającym usprawiedliwieniem do miłosierdzia. Jedynym odkupieniem tej osoby byłoby przyznanie się do popełnienia win, a przeproszenie zadowalającym zadośćuczynieniem. A to się nigdy nie wydarzy. I świadomość tego mnie dobija. 

Jestem na wojnie ze swoim sumieniem. 

Proszę Was o komentarze. 

wtorek, 1 lipca 2025

Od pogody do wybaczenia

Pogodę mamy bardzo dziwną w tym roku. Zimy właściwie wcale nie było, było co prawda zimno i chyba mokro, ale nie dam głowy bo nie pamiętam. Śnieg padał raz czy dwa, ale taki, że stopniał zanim doleciał do ziemi, najzimniej było może z minus dwa stopnie. A może inaczej ale też nie pamietam. Wiosna przyszła o czasie, nawet było w marcu jak w garncu i kwiecień plecień bo przeplata trochę zimy trochę lata, ale ani zimno, ani ciepło, ani słońce ani deszcz. Po raz kolejny pojawiła się susza, i to w czasie kiedy była jak najmniej pożądana, bo w czasie kiełkowania i wzrostu. Z powodu suszy bardzo szybko pojawiły się mszyce i zamiast zjadać normalne kwiatki, tak jak zwykle róże i stokrotki, to zaczęły wpieprzać kwiatki na jedynym kwitnącym drzewku w okolicy, jakim była moja jabłonka. Zanim się zorientowałam, opędzlowane zostały niemal wszystkie młode listki razem z kwieciem. Opanowałam sytuację w trzy dni, traktując drzewko wodą z Karchera ale było już za późno na uschłe zawiązki i wszystkie opadły. I tak, na drzewku, z którego co roku miałam po trzydzieści kilogramów pysznych jabłek (chyba, nie ważyłam ale dużo), z którego piekłam ciasta co tydzień, upychałam po słoikach żeby było na szarlotkę zimą, a nawet z powodu przesytu wyciskałam soki maszyną, którą kupiłam specjalnie do tego celu, bo co zrobić z taką górą jabłek, a sasiadom się już przejadło, i tak pozostało mi dosłownie, bo policzyłam, PIĘĆ jabłek. Będzie może cztery, bo jedno zaczęły mi już podlizywać ptaki. To jest największa porażka urodzajowa odkąd pamiętam. No ale trudno, nic się już nie da zrobić, może znajdziemy gdzieś jakąś dziką jabłonkę w celu zdobycia paru owoców :-) Nie lubię kupować owoców jak rosną świeże i proszą o zerwanie. 

24 maja zaczął padać deszcz, wiem bo 23 maja wyjechaliśmy na wakacje i telefon pokazywał nam kiedy w domu pada. Spokojnie, nie jakieś wielkie ulewy ale wystarczyło żeby mi ogród nie zdechł zupełnie kiedy oddawałam się rozkoszom nic-nie-robienia. Kiedy wróciliśmy w czerwcu, było troszkę deszczu, ale raczej mniej niż więcej. I tak to się odbywa do tej pory - telefon pokazuje że będzie padać, no to pokropi na tyle że włosów nawet nie zdąży zmoczyć, czasami więcej ale na szczęście w nocy. Ale ogólnie jest sucho, szczególnie jak na Szkocję. I gorąco. W weekend było całe 26 stopni. Wiem, wiem, śmiejcie się ale na Wyspach Zielonego Przylądka koło Afryki też było 26 stopni, a czasami nawet 24. Zresztą, teraz jest tam taka sama temperatura. Oczywiście w cieniu, żeby było sprawiedliwie. Szkockie słońce jest bardzo zdradliwe, świeci długo i potrafi być bardzo uciążliwe, więc siłą rzeczy próbujesz się ukryć w cieniu. A w cieniu zimno. No i tak to, człowiekowi nigdy nie dogodzisz. 

Na szczęście na działce mamy zatrzęsienie malin, porzeczek i agrestu, poziomek, truskawek trochę mniej ale to dlatego, że stare krzaki. Zaczyna się wysyp ogórków, i to dosłownie. Dużo, dużo ogórków, nie do przejedzenia, ale też nie do kiszenia, bo takich kiszeniowych tutaj nie mamy. Pomidorów będzie mam nadzieję też dużo, bo pomidory bardzo lubię. Ale największy sukces być może, nie chcę zapeszyć, ale będę miałą z chili. Posadziłam 6 krzaczków zakupionych w marcu jako maleństwa w centrum ogrodniczym, a także dwa które wyhodowałam sama z ziarenek, z paczki nasion, którą kupiłam w zeszłym roku w Turcji. Wszystkie mi rosną, wszystkie kwitną, a na trzech krzaczkach mam już nawet papryczki, na jednym w dodatku całkiem spore. Bardzo lubię ostre papryczki, dodaję je do wielu potraw i wcale nie musi wykręcać jęzora ja drugą stronę, wystarczy umiar. Tak że wyczekuję z niecierpliwością, szczególnie tych tureckich, które miały fajne niebieskie ziarenka.  

Pogoda jest dziwna tego roku. Właśnie dostałam rachunek od odbiorcy prądu, tak właśnie, od odbiorcy bo mam panele słoneczne na dachu i płacą mi za generowanie elektryczności i potencjalne odsprzedawanie jej do sieci, teraz już takich dili nie ma ale ja się jeszcze załapałam na najlepszy moment i nie tylko mam prąd za darmo ale jeszcze mi za niego płacą i będą płacić jeszcze przez kolejne 10 lat. No i rachunek od odbiorcy za drugi kwartał tego roku jest około 20 procent wyższy niż kiedykolwiek. Czyli słońca było o 20 procent więcej. Nie zrozumcie mnie źle, panele słoneczne produkują energię nawet gdy dzień jest pochmurny, ale statystyki nie kłamią, słońce operuje mocniej więc jest cieplej. A co za tym idzie, suszej. Co prawda jeszcze nie mamy tak ulewnych deszczów i nawałnych burz jak w Polsce i w ogóle w Europie, ale kto to wie co będzie za parę lat. Wszystko zmienia się bardzo szybko, trudno nadążyć, a co dopiero się przyzwyczaić. 

I tak wyszedł mi post o pogodzie, a zasiadłam przed komputerem żeby napisać coś o śmierci pewnej osoby, która przyczyniła się do tego, że przestałam pisać, że przestało mi się chcieć. Że straciłam serce do blogowania, zaufanie do ludzi w sieci, poczułam się oszukana, wykorzystana, zmanipulowana, i ogólnie wydymana. I teraz ta osoba umarła i ma mi być przykro, chociaż ani tak naprawdę wcale jej nie znałam, ani moje negatywne uczucia do niej nie wygasły. Ale terapia uświadomiła mi, że to od mnie zależy jak pokieruję swoim życiem i ode mnie zależy jak odniosę się do danej sytuacji. Nie chcę gnić w odrazie i zniesmaczeniu. Wybaczam Ci Stardust, spoczywaj w spokoju. I jest mi z tym dobrze. 



wtorek, 4 marca 2025

Za dwa tygodnie minie pół roku.

Jak to dziwnie, że dokładnie miesiąc temu, 4 lutego napisałam ostatniego posta i wtedy też był wtorek. 

Wbrew pozorom, dzieje się u mnie bardzo dużo, chociaż tak naprawdę nie dzieje się nic. Jak to? - pomyślicie. A tak to. Nie mam siły ani ochoty na nic, więc wszystko zajmuje mi o wiele więcej czasu niż normalnie by zajęło, a poza tym staram się robić jedną rzecz na raz. Znaczy, jedna rzecz dziennie mi zazwyczaj wystarczy. Zacznijmy od wstania. Na początku było ciężko z życiem, ze wstaniem z łóżka po nocy, więc przez jakiś czas zajmowałam się tylko wstawaniem. A reszta się robiła sama, albo się nie robiła, kogo to obchodzi. Jak już opanowałam wstawanie, to przyszła kolej na poranne mycie. To z kolei nie było trudne, bo jakoś tak się składało ze wstawaniem więc szybko opanowałąm to jako całość. Do tego dochodzą tabletki, ale ich nawet nie liczę bo je brać muszę, a wszystko poza tym jest tylko dodatkiem do życia. Jeśli chodzi o mycie, to najgorzej mi szło z myciem zębów, tym porannym bo wieczorne jakoś się samo działo, ale normalnie w ciągu dnia po prostu nie pamiętałam, albo nie zwracałąm na to uwagi. A przepraszam, mycie włosów było najgorsze. Ciągle jest. Odkąd wóciłąm do pray to staram się dwa razy w tygodniu, ale czasami nawet tego mi się nie chce. 

Tak normalnie, jak już opanowałam wstawanie z łóżka i mycie się z nakładaniem kremu, to trzeba było zająć się jedzeniem. Z tym nie szło mi najlepiej także. Ale chyba gorsze od jedzenia było picie. A może nie, teraz już nie wiem bo wciąż zapominam o jednym i drugim, a nawet jak ciało się domaga to mi się nie chce. Ale i tak przytyłam na zimę, czyli normal. Czekoladki i alkohol robią swoje, żeby skały srały to dupa i tak urośnie. Szczególnie jak się kompulsywnie wchlonie półkilową paczkę czekoladek Lindt w trzy dni. I zapije trzema wódkami z colą. I tak ileś razy. 

Ćwiczenia fizyczne? Jakie ćwiczenia? Po raz pierwszy wyszłam z domu po dwóch miesiącach, wieczorem, w kozakach i czapce. Powiem, że byłam zdziwiona, że ludzie na mnie nie patrzą, nie szeptają, nie pytają. W sumie to ich rozumiem, przecież nic o mnie nie wiedzą. Zrobiłam sobie jogę, raz czy dwa. Ciało się domaga jakiegokolwiek szacunku, ale ja z uporem nie i nie. Jem pikantną zupkę chińską na obiad i zagryzam paczką popcornu. Czipsy też lubię. I pączki, oj jak ja lubię pączki, szczególnie Crispy Creme, ale są drogie więc najczęściej zadowalam się czteropakiem z pobliskiego sklepiku. W sumie tam też trzeba dojść, więc codzienne spacery do sklepiku stały się rytuałem, nie ważne czy kupię coś w promocji czy nie. 

Życie sprowadza się do podstawowych czynności życiowych, żeby z głodu nie zdechnąć i żeby... chyba tylko tyle. Niby odżywam jak wnuki na weekend przyjadą, ale tak naprawdę to bardzo się tym stresuje. A po ich wyjeździe stresuję się jeszcze bardziej, że już ich nie ma. Ale kręci się ten świat, ze mną, beze mnie, jakie to ma naprawdę znaczenie. Stoimy na granicy wojny, coraz częściej myślę żeby zacząć kompletować zapasy. 

Zaczęłam terapię...