środa, 26 kwietnia 2017

Słowne przepychanki

Wczoraj, w łóżku, bardzo późnym wieczorem:
- biały
- czarny
- dziura
- rów
- Mariański
- ocean
- ryba
- woda
- Jezus
- Maria
- Józef
- papież
- Watykan
- Rzym
- Cezar
- nos
- długi
- szabla
- pochwa
- penis
- plemnik
- dziecko
- ojciec
...
i tak dalej i tak dalej...
Pół godziny później, coraz dłuższe przerwy między słowami:
- niebo
- chmura
- gwiazda
- śmierci
- Wader
- miecz świetlny
- Obi Wan Kenobi
- moc
- NIECH BĘDZIE Z TOBĄ
Cisza...
...
Więcej ciszy...
...
- Wygrałaś!



Miłego dnia :-)

wtorek, 25 kwietnia 2017

Migusia ma nażyczonego a Tiguś studiuje

Cały tydzień nie pisałam, wybaczcie. Ale dzieje się, oj dzieje. Już w piątek odbieramy klucze do nowego domu, więc czas spędzamy aktualnie na planowaniu, wybieraniu, zamawianiu i przeplanowywaniu. No a cały weekend pracowaliśmy w ogrodzie, bo jak ten dom będziemy chcieli wynająć to i ogródek musi się jakoś prezentować. Ale o tym kiedy indziej.
Dzisiaj będzie o kotach.
Otóż koty się już zadomowiły i wydają się być pogodzone z losem zadowolone. Kiedy przychodzę do domu po pracy, czekają na mnie przy drzwiach, ale nie chcą wychodzić. Potem je karmię, bo oczywiście umierają z głodu po całym dniu odpoczywania. Potem trochę sobie siedzą na parapetach, trochę się bawią, trochę podgryzają, a może to jedno i to samo, kto tam za nimi nadąży. A kiedy przychodzi wieczór i zaczyna się ściemniać, czyli gdzieś tak około dziewiątej, włącza im się łazik. Początkowo wszyscy razem i każde z osobna drapało w drzwi albo w wycieraczkę, ale dranie małe szybko się nauczyły, że klucze włożone do zamka mogą stanowić fajny dzwonek do przywoływania służby, więc Tiguś (bo jest większy) trąca klucze łapą, a wtedy człowieki przychodzą i otwierają drzwi.
No tak, powiecie, tak się zarzekała a jednak koty wypuszcza... Otóż niestety, ale tak zdecydowaliśmy i tak jest lepiej dla wszystkich. Jak sobie tak wieczorami powychodzą to potem jest spokój, nie drapią wykładzin, nie miauczą. Nie wychodzą na długo, Migusia i tak wchodzi i wychodzi po pięćset razy. Wybiegnie, postoi na progu u wraca. Albo wybiegnie, pobiegnie do ogrodu i za pięć minut puka do drzwi. Jej pukanie wygląda tak, że wskakuje na szybę, nie wiem jak bo tam jest tylko ze dwa centymetry a może mniej do oparcia, drzwi są mniej więcej takie:


No to ona więc wskakuje na tę szybę i tak wisi aż jej ktoś otworzy. Tiguś natomiast kiedy chce wrócić do domu to albo miauczy pod drzwiami, albo sobie siedzi w pobliżu, oczywiście ukryty albo pod samochodem albo za śmietnikiem, albo na dachu garażu i czeka aż otworzą się drzwi i zostanie zawołany. Tak że około jedenastej wszystkie koty są już z powrotem w domu i tak się to kręci. 
W weekend spędziły więcej czasu na dworze, bo jak wspomniałam, pracowaliśmy w ogrodzie, więc towarzyszyły nam dzielnie, szczególnie Tiguś, który lubi być na dworze ze swoimi człowiekami. Nie widzicie Tigusia? Bo robi kupę w krzakach :-)


Migusia nas po krótkim czasie olała i stwierdziła, że ona to będzie nam pomagać, ale z wewnątrz, z poziomu parapetu. Niestety, na tym poziomie nie udało się jej uwiecznić, więc niech też będzie w krzakach.


A co ma tytuł do opowieści? Ano to, że Tiggy lubi sobie posiedzieć w gabinecie i poczytać, więc często można go tam spotkać. No studiuje chłopak. Myszołóstwo ogrodnicze i ornitologię stosowaną. 



Migusia natomiast ma nażyczonego. Otwieram ci ja drzwi któregoś wieczoru, wpada do domu Migusia, jak zwykle, a za nią powoli czai się Tiguś. Mówię "Tiguniu, chcesz już wejść do domku? to wchodź kochany, wchodź, mamusia ci drzwiczki otworzy" czy takie tam podobne bzdury. Ale ten Tiguś coś za bardzo się czai, a w ogóle to on jakiś dziwny jest... Patrzę dokładnie a tam obcy kot! Miauczy głośno i do domu chce wchodzić za Miguśką. Wrzasnęłam w przerażeniu i zatrzasnęłam drzwi, ale po chwili opanowania i zachęcona przez Migusię, która się oczywiście znowu domagała wyjścia, otworzyłam ponownie, nie pozwoliłam nażyczonemu wejść, sama do niego wyszłam. Chłop zaciekawiony wyszedł również i tak staliśmy przed domem jak dwa doopki żołędne, gadając do obcego kota. Musieliśmy go również pogłaskać, bo się domagał, a jak nie pogłaskać domagającego się kota?. 
Ja się obcych kotów boję, tego też się bałam, ale doszlliśmy do wniosku, że to musi być kot sąsiadów, bo zadbany był, trochę z umaszczenia podobny do Tigusia tylko ze bardziej kudłaty. A ogon to miał taki, że niech się chowają wszystkie kocie ogony, nawet te na sztorc jak szczotka do butelek. No i tak to nastąpiło zapoznanie Migusiowego nażyczonego.
Któren to nażyczony, dnia następnego pojawił się pod oknem o poranku z serenadą dla swej nażyczonej, ale ta go zupełnie olała, uznając że dama odbyć musi odpowiednią ilość drzemek w ciągu doby, żeby piękno swe zachować. 

Nażyczony. Spójrzcie na ogon, większy od całego kota. I to nie jest ogon nastroszony. 


Bliskie spotkanie trzeciego stopnia. Żebyście słyszeli te dźwięki z piekła rodem...



I tak to nażyczony Migusi zapoznał się z jej starszym bratem, po czym odddalił się z milczeniu w stronę płotu, krocząc majestatycznie choć niezbyt dostojnie poprzez zamontowaną na ścianie antenę satelitarną... 
Na koniec powiedziałam do Tigusia*: "Widzisz Tigusiu, i tak to własnie wygląda z drugiej strony..."

* Przypomnę, że rzeczony Tiguś wskakiwał ludziom na parapety, a nawet wchodził do domów przez otwarte okna. Ech... 

wtorek, 18 kwietnia 2017

I po świętach, czyli co miało nie być a i tak było

Miałam nic nie robić, ale kiedy w sobotę ganialiśmy po sklepach w poszukiwaniu godziwego łóżka, natrafiłam na nowy polski supermarket, który bardzo mi się spodobał, bo miał świetną selekcję towarów. Tak więc zakupiłam buraczki tarte i tarty chrzan, żurek w słoiku i nawet polskie mleko łaciate 3,2%, chociaż powiem w sekrecie, że wolę tutejsze. To łaciate nie chce się pienić w mojej spienarce do mleka! No ale wracając do tematu, zakupiłam również kawałek boczku, pyszną białą kiełbasę (jak białej nie za bardzo lubię to ta była naprawdę dobra) i po kawałku innych wędlin. I barwniki do jajek!
Farbek było pięć, a jajek było tylko siedem, bo ósme okazało się pęknięte. No i oczywiście wszystkie jaja były lekko brązowe. Ach, gdzie te czasy, kiedy mieliśmy białe jajka. Jak dzieci jeszcze były w domu, to kupowałam i gęsie i przepiórcze, kolory były wspaniałe. No ale jak się ma ograniczone pole do działania, to trzeba użyć tego co się ma, nieprawdaż. Chłop miał najlepszą zabawę, bo nigdy nie widział, jak się farbuje jajka, a teraz mógł to zrobić sam. Efekt jak na zdięciu :-)


A w niedzielę rano wstałam, ugotowałam żurek, przygotowałam buraczki z chrzanem i potrawę, która wywodzi się z domu mojej byłej teściowej, a którą bardzo polubiłam i co roku odtwarzam. Nazywamy ją "święconka", bo pochodzi z wszystkiego, co znajduje się w koszyku do święcenia, czyli wędliny, boczek i gotowane jajka. U nas koszyka świętego nie było, ale święconka była. Kroi się boczek i wędliny na plasterki, na plasterki kroi się również gotowane jajko, kawałek korzenia chrzanu trze się na grubej tarce lub struga nożem (jak dawniej ołówki) i to wszystko się podsmaża na patelni w odrobinie tłuszczu i doprawia pieprzem, bo solą to już raczej nie. Prawdziwa bomba cholesterolowa! Niestety nie uwieczniliśmy, ale jest to po prostu pyszne. A tak wyglądał nasz wielkanocny stół, bez święconki.


Chłopu wszystko bardzo smakowało, przy żurku mu się uszy trzęsły, święconkę pożarł jak smok dziewicę, zagryzając buraczkami z chrzanem, aż mu oczy z orbit wylazły, bo ostre potrawy to on lubi, ale chrzan to insza ostrość.
Tak więc, po raz kolejny zostałam królową gotowania, a Chłop mógł w pełni docenić walory polskiej kuchni. W sumie, jakie to Chłopy nieskomplikowane są, dasz mu kawałek kiełbasy i się cieszy :-)

Pozdrawiam!