Wyniosłam sobie dla rozrywki Sudoku ale z powodu że najpierw zabrałam się za czytanie fejzbuka na ajpadzie, rozwiązywaniem zajął się Tiggy. Tylko oczy mu za chwilę opadły...
A potem przyszedł kot sąsiadów, Migusia go nie lubi i się go chyba trochę boi, on jeszcze nie jest kastrowany to może dlatego. Ale to młodziak jeszcze, z osiem miesięcy ma dopiero. Tiguś natomiast się go nie boi, za to mały boi się Tigusia więc wieje na bezpieczną odległość i stamtąd obserwuje. A Tiggy oczywiście nonszalancko udając że go to nic nie obchodzi, rozwalił się na trawie i nawet mu listwa drewniana wrzynająca się w brzuchol nie przeszkadza.
No to opalaliśmy się tak na słoneczku do ósmej wieczorem, a potem poszłam się przejść po ogrodzie, a tak sobie tylko kości rozprostować. Jak zobaczyłam te wszystkie piękne żółciutkie mlecze to aż mną potrzepało. Ale nagle i niespodziewanie włączył mi się tryb "czarownica" i postanowiłam coś z tym zrobić. Pomyślałam że jak one tak chcą rosnąć gdzie popadnie to niech se nawet i rosną (do czasu, buahahahaha!), a ja z tego zrobię użytek.
Pozbierałam więc wszystkie żółte główki mleczowe do plastikowej miski, po czym wyniosłam gazetę, rozłożyłam ją w słońcu i wysypałam na nią kwiatki. Po to żeby wszystkie robaczki sobie z nich wylazły.
Ja nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale faktycznie tak jest, te czarne upierdliwe małe żuczki co to siadają na żółtym i pomarańczowym szybko sobie z kwiatków pouciekały, może one czują że roślina już martwa jest i żadnych soków z niej nie będzie, a może im ten mleczowy sok śmierdzi. No pięknie to on nie pachnie, muszę przyznać. W każdym razie, jak już nie było robaczków (a trwało to zaledwie 10-15 minut), pozbierałam moje mlecze z powrotem do miski, policzyłam a następnie wypłukałam w zimnej wodzie. Dlaczego liczyłam? Bo potrzebowałam dobrze dobrać proporcje. W przepisie na produkcję specyfiku który wyszukałam potrzebowałam 350 kwiatków. Mnie udało się zebrać 180 więc musiałam zmniejszyć proporcje o połowę.
Więc moje 180 wypłukanych kwiatków zalałam ok pół litra zimnej wody i pozostawiłam do namoknięcia na około 2 godziny. Te pół litra wody to wcale nie tak dużo jak się okazuje i kwiatki nie były całkowicie przykryte. Po upływie 2 godzin dodałam sok z 1 cytryny (powinnam pół, ale mi się niechcący zrobiło, więc pomyślałam, trudno), zagotowałam to wszystko i tak gotowałam przez 20 minut na maleńkim ogniu. Po upływie tego czasu zdjęłam z palnika i pozostawiłam na około 24 godziny lub więcej. Czyli do dzisiejszego wieczora.
Wieczorem mam te wszystkie kwiatki odcisnąć przez gazę, dodać pół kilo cukru i gotować tak przez około 2 godziny na bardzo wolnym ogniu, aż się zrobi gęsty syrop. I tak ma powstać miód z kwiatków mniszka pospolitego. Potem taki gorący miodzik się rozlewa do wyparzonych słoiczków i zakręca szczelnie, po czym odstawia się słoiczki dnem do góry żeby złapały.
No i teraz mam zagwozdkę. Przecież te mlecze u mnie rosną na bieżąco. Czyli dzisiaj też prawdopodobnie nazbieram tyle samo, a może nawet i więcej z tego co widziałam. I teraz nie wiem, czy muszę całą procedurę powtarzać codziennie, czy mogę na przykład odcedzić przechować te wczorajsze mlecze do jutra i połączyć z tym co zrobię dzisiaj, to miałabym dwa razy tyle miodziku do zrobienia na jeden raz. Bo nie chce mi się codziennie tyle gotować. Mówię już o produkcie końcowym po dodaniu cukru.
Może ma ktoś jakieś wskazówki, na przykład Ela :-)
Będę bardzo wdzięczna.