poniedziałek, 9 maja 2016

Post trochę kulinarny bo o mniszkach

W końcu zrobiło się pięknie na dworze, na termometrze wczoraj było całe 18 stopni więc upał. No to wyszliśmy na trawkę się trochę poopalać. Wyciągnęłam krzesła z garażu, stolik niestety chyba pójdzie do śmietnika, muszę zakupić jakiś mały ogrodowy bo tak na samych krzesłach to źle się funkcjonuje. Nie ma na czym szklanki z winem na ten przykład postawić. No przecież kieliszka do ogrodu nie wyniosę, bo stolika nie ma a na trawie długo nie ustoi :-)

Wyniosłam sobie dla rozrywki Sudoku ale z powodu że najpierw zabrałam się za czytanie fejzbuka na ajpadzie, rozwiązywaniem zajął się Tiggy. Tylko oczy mu za chwilę opadły...


A potem przyszedł kot sąsiadów, Migusia go nie lubi i się go chyba trochę boi, on jeszcze nie jest kastrowany to może dlatego. Ale to młodziak jeszcze, z osiem miesięcy ma dopiero. Tiguś natomiast się go nie boi, za to mały boi się Tigusia więc wieje na bezpieczną odległość i stamtąd obserwuje. A Tiggy oczywiście nonszalancko udając że go to nic nie obchodzi, rozwalił się na trawie i nawet mu listwa drewniana wrzynająca się w brzuchol nie przeszkadza. 


No to opalaliśmy się tak na słoneczku do ósmej wieczorem, a potem poszłam się przejść po ogrodzie, a tak sobie tylko kości rozprostować. Jak zobaczyłam te wszystkie piękne żółciutkie mlecze to aż mną potrzepało. Ale nagle i niespodziewanie włączył mi się tryb "czarownica" i postanowiłam coś z tym zrobić. Pomyślałam że jak one tak chcą rosnąć gdzie popadnie to niech se nawet i rosną (do czasu, buahahahaha!), a ja z tego zrobię użytek. 
Pozbierałam więc wszystkie żółte główki mleczowe do plastikowej miski, po czym wyniosłam gazetę, rozłożyłam ją w słońcu i wysypałam na nią kwiatki. Po to żeby wszystkie robaczki sobie z nich wylazły.
Ja nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale faktycznie tak jest, te czarne upierdliwe małe żuczki co to siadają na żółtym i pomarańczowym szybko sobie z kwiatków pouciekały, może one czują że roślina już martwa jest i żadnych soków z niej nie będzie, a może im ten mleczowy sok śmierdzi. No pięknie to on nie pachnie, muszę przyznać. W każdym razie, jak już nie było robaczków (a trwało to zaledwie 10-15 minut), pozbierałam moje mlecze z powrotem do miski, policzyłam a następnie wypłukałam w zimnej wodzie. Dlaczego liczyłam? Bo potrzebowałam dobrze dobrać proporcje. W przepisie na produkcję specyfiku który wyszukałam potrzebowałam 350 kwiatków. Mnie udało się zebrać 180 więc musiałam zmniejszyć proporcje o połowę. 
Więc moje 180 wypłukanych kwiatków zalałam ok pół litra zimnej wody i pozostawiłam do namoknięcia na około 2 godziny. Te pół litra wody to wcale nie tak dużo jak się okazuje i kwiatki nie były całkowicie przykryte. Po upływie 2 godzin dodałam sok z 1 cytryny (powinnam pół, ale mi się niechcący zrobiło, więc pomyślałam, trudno), zagotowałam to wszystko i tak gotowałam przez 20 minut na maleńkim ogniu. Po upływie tego czasu zdjęłam z palnika i pozostawiłam na około 24 godziny lub więcej. Czyli do dzisiejszego wieczora. 
Wieczorem mam te wszystkie kwiatki odcisnąć przez gazę, dodać pół kilo cukru i gotować tak przez około 2 godziny na bardzo wolnym ogniu, aż się zrobi gęsty syrop. I tak ma powstać miód z kwiatków mniszka pospolitego. Potem taki gorący miodzik się rozlewa do wyparzonych słoiczków i zakręca szczelnie, po czym odstawia się słoiczki dnem do góry żeby złapały.
No i teraz mam zagwozdkę. Przecież te mlecze u mnie rosną na bieżąco. Czyli dzisiaj też prawdopodobnie nazbieram tyle samo, a może nawet i więcej z tego co widziałam. I teraz nie wiem, czy muszę całą procedurę powtarzać codziennie, czy mogę na przykład odcedzić przechować te wczorajsze mlecze do jutra i połączyć z tym co zrobię dzisiaj, to miałabym dwa razy tyle miodziku do zrobienia na jeden raz. Bo nie chce mi się codziennie tyle gotować. Mówię już o produkcie końcowym po dodaniu cukru. 
Może ma ktoś jakieś wskazówki, na przykład Ela :-)
Będę bardzo wdzięczna. 

piątek, 6 maja 2016

Chómor pjontkowy

Nie wiem czy zauważyliście, ale sezon egzaminacyjny się zaczął. 
W Szkocji co prawda matury zaczynają się za tydzień, ale studenci już mają sesję i siem óczom. 
No a w Polsce matury pełną gębą. Chociaż nie wiem czy kasztany zdążyły zakwitnąć. W moją maturę kwitły jak szalone. Ale to były inne czasy...

No więc dzisiaj w temacie matur.


*****
Matura poprawkowa z geografii. Uczeń otrzymuje serię pytań pomocniczych:
- Co to jest za kraj, który współcześnie graniczy z Ukrainą, Słowacją, Serbią i Chorwacją?
- ?....
- Płynie przez niego Dunaj i nie jest to Austria...
- ?...
- Po jednej stronie Dunaju Buda, po drugiej Peszt...
- ?... Szwajcaria?


*****
Matura z historii:
- Omów państwo Ostrogotów.
- Nie wiem...
- Dobrze, to omów państwo Wizygotów.
- Też nie wiem.
- Pytanie ratunkowe?
- Jeśli można...
- Porównaj państwo Ostrogotów z państwem Wizygotów.


*****
Syn po zdanej maturze zwraca się do ojca o spełnienie danej mu wcześniej obietnicy. Ojciec bez słowa przekazuje mu kluczyki od samochodu. Obserwuje tę scenę przepełniona dumą matka. Po jakimś czasie syn oddaje rodzicom kluczyki, zwracając się do ojca:
- Musisz uzupełnić kondomy w schowku. Zużyłem 2 ostatnie...



No i parę cytatów z zadań maturalnych... (jeśli to prawda to łoboże!!!)


Często szlachta nie wiedziała, czemu zajeżdża daną osobę.

Gdy Andriej Sokołow dostał chleb i wódkę to nie rzucił się na chleb jak zwierzę tylko wypił wódkę jak człowiek

Spróchniały ząb czasu dotknął go swym palcem.

Serce zdrowego człowieka powinno bić 70 do 75 minut.

Rozstanie Cezarego Baryki z Laurą było bardzo romantyczne, ponieważ on uderzył ją szpicrutą.

Robinson zatkał kozę kamieniem, żeby mu nie uciekła.

Robak, ratując Tadeusza, strzelił do niedźwiedzia, który nie wiedział, że jest jego ojcem.

Richard zastrzeliwszy się, zaczął z uciechy skakać po drzewach.

Przedstawiciele Odrodzenia we Włoszech: Mona Liza, Leon Davinci, Dawid i Mojżesz.

Powieść podobała mi się pod względem stylu pisarza, który był przystępny i nie miałem z nich trudności.

Za zwłokami bohatera niesiono wszystko, czym się w życiu posługiwał: zbroje i kobiety i płaczki

Wacek wszedł na lód i zaczął pękać.

Tadeusz po wejściu do pokoju zobaczył rozrzucone części garderoby damskiej wraz z właścicielką.

Do ludności w "Balladach" Mickiewicza zaliczamy nie tylko pojawienie się rusałki, ale i również jęki chłopa pod jaworem.

Gramatycznie rzec biorąc dziewczyna ma inną końcówkę niż chłopiec.


I na tym zakończę bo zaczynam się dławić, im więcej czytam tym bardziej parskam :-)

I na koniec...





 

czwartek, 5 maja 2016

O torturach

Pisałam już na tym blogu o makijażu permanentnym (tutaj), o poświęceniu (tutaj), no to teraz napiszę o torturach. Minęły już bowiem kolejne dwa lata od ostatniej poprawki i mój tatuażyk zaczął się domagać odświeżenia.
Poszłam Ci ja więc wczoraj na długo oczekiwaną wizytę do mojej pani Makijażowej Permanentnej w celu dokonania poprawek. Pierwsze zaskoczenie - pani w ciąży. Pogadałyśmy se więc na początek o brzuszkach i przebywających tam czasowo małych człowieczkach a potem pani zabrała się za robotę. Najpierw mi brwi wysmarowała kremem znieczulającym. No to spoko. Ale siusiu mi się zachciało w pewnym momencie więc mówię do pani że idę zanim zaczniemy bo potem może być ambaras. Wchodzę Ci ja do kibelka a tam kobieta z córeczką się przebiera. Nie kobieta, tylko córeczka, jakieś na oko pięć-sześć lat, ściąga spódniczki baletowe i inne rajtuzki i zakłada normalne ubranko.
Wymieniłyśmy się uprzejmościami typu:
Ona - O, przepraszam bardzo, już przestaję blokować te drzwi, tak mało tu miejsca...
Ja - Ależ nic nie szkodzi, ja tylko na chwilkę...
Jak wyszłam z kabiny to ich już nie było. Myjąc ręce popatrzyłam w lustro... Ojacieżpie**lę! Na brwiach miałam białe gąsienice! Wcale się nie dziwię że zwiały!
No nic. Po upływie wymaganego na znieczulenie czasu zaczęłyśmy z panią Permanentną Makijażową procedury. To znaczy ona zaczęła, bo ja sobie tylko leżałam. Na początku patrzyłam. Po pierwszej warstwie brwi pani posmarowała mi powieki tym kremem na znieczulenie (trochę to głupie, ale pewnie taniej jej wychodzi niż serwowanie butelki rumu. No co, jakoś ci piraci się musieli znieczulać, c'nie?), no to uznałam że skoro nie mogę ich otwierać, tych oczu, to wezmę i się zdrzemnę. I rzeczywiście. pani mnie głaskała po tych brwiach a ja drzemałam. W przerwach powodowanych zimnym dotykiem tej szmatki nawilżonej, co mi nią pani skórę przecierała, zastanawiałam się co będzie jak mi w tej drzemce głowa nagle opadnie i pani się igła omsknie niechcący, ups! Ale na szczęście nie opadła.
No i tak, warstwa po warstwie, nie będę opisywać bo już opisywałam w cytowanych postach, doszłyśmy w miarę przyzwoicie i bezboleśnie do końca, i tak samo jak wcześniej ostatnia warstwa okazała się być prawdziwą torturą.W myślach powtarzałam sobie: jeszcze tylko sekunda, jeszcze ostatni raz... Jakoś wytrzymałyśmy dzielnie ja i pani, porozmawiałyśmy sobie na koniec, wymieniłyśmy serdecznościami, pożyczyłam szczęśliwego rozwiązania i poszłam do domu.
W domu wyglądałam tak (UWAGA! DLA OSÓB O MOCNYCH NERWACH!!!):


Czyli spoko. Wiadomo, za parę dni wszystko wyblaknie i nabierze odpowiedniej barwy i kształtu. Na razie muszę to odpowiednio pielęgnować, ale to już znamy. 
A dzisiaj rano...


Sama się siebie przestraszyłam. Oczy o wiele bardziej zapuchnięte niż wczoraj, normalka. Tylko że ja dzisiaj musiałam do pracy. Zastanawiałam się przez jakiś czas, czy nie zostać i pracować w domu, ale nie miałam ze sobą komputera. Już nawet chciałam zadzwonić że chora jestem, ale już widzę minę pani kadrowej jak opisuję przyczynę choroby. Ech tam, pomyślałam w końcu, poprzykładałam sobie kostkę lodu koło oczu, na opuchliznę nie pomogło ale samopoczucie poprawiło. Założyłam przeciwsłoneczne okulary i pojechałam do pracy. To zdjęcie poniżej jest właśnie z pracy. W której sobie siedzę i piszę i zabroniłam Stefce kogokolwiek wpuszczać do mnie, jak chcą gadać to niech dzwonią. No cóż, człowiek storturowany ma chyba jakieś przywileje!