wtorek, 16 września 2014

Znajdź szczegóły

Nie wiem jak Wy ale my tu mamy w każdym domu po jednym koszu na tzw. garden waste czyli po prostu to co się usuwa z ogrodu, gałęzie, trawę, czy inne kwiatki. Oczywiście przy takim przerobie jaki mam ostatnio - przypominam że ogród mój trwał w stanie kompletnego zaniedbania z powodów osobistych od jesieni 2012 roku (jedynie trawa była przycinana) - kosz zapełnił się w ciągu pół godziny i to w dodatku upchany przy użyciu silnych młodych synowskich ramion. Na szczęście tuż za rogiem, czyli jakieś 4 kilometry od domu, mam Recycling Centre czyli Wysypisko Śmieci. Jedyna niedogodność że trzeba odpady samemu na to wysypisko zawieźć. Omójbosze, tam to mnie już na pamięć znają, najpierw wywoziłam pół garażu, potem pół ogrodu... W sobotę byłam trzy razy z ceanotusem, no ale tylko 3 wory mogę upchać w moim samochodzie bez uszkodzenia tapicerki bo to nie ciężarówka jest ale zwykły podrasowany na sportowo śmigacz, W niedzielę, już razem z synem, bo potrzebowałam jego siły do przerzucania krzaczorów, obróciliśmy pięć razy z clematisem. Pięć razy! Dwa razy wieźliśmy suche krzaczory luzem, bo tak było lepiej zapakować, tak były splątane że za nic się nie dało tego rozłożyć na mniejsze kawałki żeby umieścić w worach, więc zrobiliśmy zabezpieczenie z folii i pojechali. Trzy następne razy były już w workach.
Już kiedyś chyba pisałam o naszym wysypisku śmieci, oczywiście jest to coś zupełnie innego niż się zwyczajowo kojarzy, nie ma tam odpadów komunalnych tylko recycling więc nie śmierdzi. Jako że to recycling, należy wszystko co się przywiozło segregować i osobno wrzucać do olbrzymich kontenerów - naprawdę olbrzymich, wielkości wagonu kolejowego albo i większych, osobno drewno, osobno laminaty, osobno artykuły elektryczne, wykładziny, papier, kartony, plastik, szkło, resztki z orgodu, ziemię, gruz, no wszystko co tylko nie jest odpadem kuchennym. I to wszystko jest potem w tych kontenerach zgniatane olbrzymią zgniatarką. Obok stoją oczywiście mniejsze kontenery na rzeczy które są w dobrej kondycji i mogą posłużyć jeszcze komuś, a także wydzielone miejsce na rowery i artykuły AGD do oddania potrzebującym. Na wysypisku jest niezwykle czysto i porządnie, przy niektórych kontenerach stoją miotły i szufle, żeby jak się coś komuś niechcący wysypie, móc posprzątać za sobą. Kilku miłych pracowników informuje gdzie co wyrzucać i pomaga zagubionym słabym kobietom porzenosić ciężary, co w praktyce oznacza że po prostu podchodzi jeden z drugim do samochodu i wypakowuje z niego graty.
No i po takim wstępie przechodzę do sedna :-)
Już przy wjeździe na wysypisko witają nas rozmaite figurki zwierząt. Ludzie, oni tu mają cały zwierzyniec, pełno lwów, tygrysów, kotów, psów, sarenek, a nawet krasnali ogrodowych. No co tam kto wyrzuci a panom pracownikom wyda się warte grzechu. Trzeba przyznać że panowie starają się umilić przestrzeń jak mogą i jest to bardzo przyjemne. Rozmaite figurki prowadzą przyjezdnych wzdłuż całej drogi, a jedzie się wolniutko to i się ogląda. Bardzo mi się to podoba, na takim wysypisku oczywiście, bo u kogoś w ogrodzie to... kwestia gustu oczywiście :-)
Nie pomyślałam żeby zrobić zdjęcia, zorientowałam się dopiero w ostatniej chwili i walnęłam komórką dwie fotki. Oto one. Zobaczcie sami, jak panowie wysypiskowi upiększają sobie otoczenie. To wszystko co widzicie stoi przed domkiem który jest "biurem" i tam sobie siedzą ci panowie jak nie mają za wiele do roboty albo może coś tam robią.
Pytanie - ile było krasnoludków??? Bo się sama pogubiłam :-))



Pozdrawiam słonecznie!


poniedziałek, 15 września 2014

Sobota, niedziela, poniedziałek

A w sobotę było tak:


Zanim się pozbierałam do kupy, okazało się że w korytarzu leży jeszcze jedna, niestety (albo stety - jak kto woli) nie uwieczniłam jej sztywniejącego już powoli ciała.  Drastyczne? Dla mnie już nie, do wszystkiego można się przyzwyczaić, a przynajmniej jakiś cel edukacyjny to też ma bo dzieci się budowy ciała zwierząt mogą uczyć. Bleeee....

A w niedzielę było tak:


Pisałam wczoraj że dwa dni obrabiałam krzaka ceanotusa, ale co wczoraj zrobiłam to powinnam zrobić już dwa lata temu, zaoszczędziłambym sobie nerwów i pęcherzy. Ale nie, eksmałż nie pozwolił, "bo taki pienkny kszaczek, bo takie cudne kfiatki ma na wiosnę, bla bla bla..." No to się wzięłam i go przycięłam. Bo wiecie że clematis to trzeba co jakiś czas odmłodzić. A ten był co prawda odmłodzony dwa lata temu ale tylko o pięć lat, a jemu trzeba było o dziesięć. To co na zdjęciu powyżej to krzak (pnącze? clematis to co to właściwie jest? bluszcz jakiś?) na początku "obrabiania". Te chaszcze najbliżej czytelnika to ściągnięte już z płotu, czekające na strzyżenie.

A tutaj ujęcie clematisa od strony południowej


A tutaj od północnej. Znaczy ja od północnej strony stoję, tak dla ścisłości. No to sobie już wyobrażacie. Płot ma 2 metry. Clematis... może z 10. A może więcej. Taki rząd wielkości. 


Kilka godzin machania sekatorami, siekierami, piłami i nawet maczetą (oj tak tak!) i clematis wygląda tak:


Prawda że młodziutko teraz wygląda?


A dzisiaj rano w pracy, po wyjęciu z szuflady dokumentów które miałam uporządkować zanim poszłam na urlop, ale nie zdążyłam - więc dzisiaj rano moje biurko wyglądało tak: 


I tyle listów na mnie czekało. Ja tu zwariuję!!!


A jednak twardym czeba być nie miętkim, więc nie zwariowałam, listy pootwierałam, przyszykowałam do obrobienia na jutro, kupka nadal czeka bo dzisiaj to ja odpowiadałam na emaile Proszę Państwa! Jeżu kolczasty, jak ciężko jest powrócić do rzeczywistości po trzech tygodniach sielanki...

niedziela, 14 września 2014

Ta ostatnia niedziela.

Lenistwa błogiego czas powoli dobiega końca, jeszcze tylko parę godzin i trza się będzie szykować do roboty
 

Nie mogę się nadziwić jak szybko mi te trzy tygodnie minęły, a jednocześnie ile się w ciągu tego czasu wydarzyło... Tiguś już zdążył całkowicie wyzdrowieć, przynosi teraz regularnie myszkę co wieczór, a wczoraj nawet dwie - to już zupełny rekord. Ja już nie mam sił, przestałam się bać zdechłych myszy, prawdopodobnie boję się jeszcze żywych, ale nie jestem pewna, nie dane mi było sprawdzić ostatnio. Ostatnie dni urlopu między innymi spędziłam na oporządzaniu ogródka, przycięcie jednego krzaka zajęło mi prawie dwa dni i  pęcherz na środkowym palcu, a tyle jeszcze do przetrzebienia! No ale jak się zaniedbało sprawy w poprzednim roku to teraz trzeba nadrabiać. Na szczęście wróciła mi ochota na ogródkowanie, to teraz pójdzie jak z płatka, mam nadzieję że sekatory wytrzymają.
No ale co to ja miałam...
W ten ostatni dzień przed pójściem do pracy chciałam się pochwalić ostatnią sfotografowaną wycieczką (bo były też takie niesfotografowane), sprzed trzech dni.
Dzień był przepiękny, prawdziwie końco-letni, cieplutko, słonecznie i bezwietrznie, postanowiłam więc zabrać synusia na plażę. Planowaliśmy jechać do Yellowcraig, tuż przed North Berwick, które Wam niedawno pokazywałam. Ale po drodze minęliśmy maleńki parking i coś nam jednocześnie wpadło do głowy. Przecież nigdy tu nie byliśmy, to co nam szkodzi. Zawróciłam, zaparkowałam i poszliśmy. Voila! Zapraszam na wycieczkę, która okazała się nie tak krótka jak zakładaliśmy...

Zaraz przy parkingu wchodzi się na taki oto mostek. Przyjrzyjcie się uważnie, przyda się na później. Mostek jest wąski, dwie osoby się ledwie mieszczą, ale dość długi, trzeba jakoś dojść na drugi brzeg. Wiem że to tutaj znajduje się najlepszy teren do obserwacji ptaków wodnych i rzeczywiście, mijamy mężczyznę niosącego imponującą lornetę i aparat z super-teleobiektywem. Takie hobby...


Mostek z tej strony na samym początku nie ma poręczy z jednej strony. Oczywiście się boję :-)


Powiedzmy że to pod spodem to selfie, ale nie dało rady inaczej, a chciałam sfotografować te rośliny które są pod wodą. Wygląda jak zalana łąka.


Już po drugiej stronie mostka, zatrzymujemy się przed mapą aby zobaczyć gdzie zaprowadzi nas ścieżka. W zasadzie jest to mapa obiektów do obserwacji, czyli siedziby ptaków rozmaitych. 


No to idziemy.


Wąska ścieżka prowadzi nas w ciekawie skomponowane zarośla. Część drogi pokonuje się jakby w dziczy, gdzie zarośla znaczą to co znaczą - po prostu wszystko po obu stronach jest dokładnie zarośnięte jakimiś kłączami. 


Tu była próba złapania w obiektywie pajęczyny, niezbyt udana bo ciężko było dojść, ale przypatrzcie się uważnie. Była olbrzymia.


Po wyjściu z zarośli znajdujemy maleńkie jeziorko, które widzieliśmy wcześniej na mapie.


A przed nami... pustynia.


No popatrzcie dokładnie, jakby tak trawę zamienić z piaskiem to dokładnie krajobraz pustynny by wyszedł. Jak okiem sięgnąć pustka, zero drzew. A jaka cisza! Ścieżka którą idziemy ma jakieś dwa i pół kilometra według mapy. Pewnie tak, skoro idziemy już ponad pół godziny.


Zanim to zobaczyłam, stwierdziłam że teren wygląda jak na wydmach. Wśród trawy zaczęło się pojawiać coraz więcej piasku. I co? Miałam rację! 


 Ta górka nie była taka maleńka. Wbiegłam w butach.



Na samej górze zdjęłam buty, a oczom moim ukazał się taki widok...


Przepiękna, dziewicza, nie skalana ludzkimi śladami plaża. Przyznam że trochę nas zatkało.


Widać że zaczął się już odpływ, ale wody była jeszcze wystarczająca ilość żeby całość wyglądała przepięknie i po prostu... bosko.


Jedynie ślady moich gołych stóp na całej plaży.


Czuliśmy się jak w raju. Ciepło, wiaterek tak delikatny że dosłownie muskał tylko skórę, temperatura wody w sam raz (znaczy że stopy nie bolały jak się weszło), zero samochodów, zupełna cisza, nawet ptaki nie wrzeszczały. Tylko my i delikatny szum morza. B-O-S-K-O!


Zazwyczaj już nie zbieram muszelek, ale te podniosłam. Ważyły z pół kilo.


Cóż, pochodzili trochę, ponapawali się pustką i ciszą, ale trzeba było kiedyś wracać.


Co ciekawe, za tą górką było już słychać daleki odgłos jadących samochodów. I skrzeczenie ptaków. Wydma stanowi doskonałą izolację dźwiękową dla plaży. 
Droga z powrotem dłużyła się jeszcze bardziej. Powróciliśmy na mostek, a tam... Popatrzcie uważnie, a jak chcecie to porównajcie ze zdjęciem numer 3. Tak wygląda ten sam teren po odpływie.



Szerokie rozlewisko okazało się maleńką rzeczką. 




I tak, przez przypadek, odkryliśmy prawdziwą perełkę, bo plaż na moim terenie jest sporo, a jedna piękniejsza od drugiej, ale tak cichego, tak spokojnego i dziewiczego zakątka jeszcze w Szkocji nie widziałam. Jak to mówią, lepiej późno niż wcale :-)

I tak to. Dla mnie teraz to już koniec wakacji. Wraca rutyna, nowe wyzwania, nowe obowiązki, nowe przyjemności, a także spore zmiany... Obym dała radę.