Poniedziałek przywitał mnie cudownym słońcem. A ja znowu jakaś wymęczona, choć przecież wyspana... Spałam całą noc jak zabita, koty ostatnio w ogóle mi nie wchodzą do pokoju w nocy więc mam spokój, ale mimo wszystko... Potrzebuję urlopu. Na gwałt. I decyzje podejmę dzisiaj wieczorem. Zamówię sobie dni wolne w pracy i niech się dzieje co chce. Po prostu znikam na dwa tygodnie i koniec. Ale to za miesiąc.
A na razie to mam zgryza. I ten zgryz mnie tak gryzie że już mi chyba pół mózgu wyżarł, dobrze że ja korzystam z tej drugiej połowy a wiadomo że człowiek wykorzystuje zaledwie 2 procenty mózgu więc jeszcze mam zapas. No ale taki zgryz:
Wysłuchałam wczoraj opowieści, powiedzmy sobie, o doświadczeniach życiowych pewnej osoby. Ja tam słuchać lubię, prawie tak samo jak pisać, tylko z gadaniem nie za bardzo mi wychodzi choć jak się już nakręcę to mogę nadawać aż się sprężynka zatnie. Opowieść była dość detaliczna i długością imponująca, ale sama sobie jestem winna, bo zapytałam. Oczekiwałam prostej odpowiedzi, kilka zdań, jakaś refleksja... a dostałam to co dostałam i.... WŁAŚNIE - ZGRYZ. Z jednej strony ja jestem szczęśliwa bo osoba która mi to wszystko powiedziała też była szczęśliwa, może to był jakiś rodzaj terapii, nie wiem. Ja tam słuchać lubię, nie doradzam, nie umoralniam, nie analizuję. Jeżeli ktoś mnie zapyta o opinię to powiem, ale staram się być bardzo bezstronna i zawsze podkreślam że to co mówię to jest tylko i wyłącznie moje zdanie, a ja człowiekiem jestem i mogę się mylić. To taka dygresja na temat wysłuchiwania. A z drugiej strony - i tu wracamy do zgryza, czyli do mojej głowy.
Jak wszystkim wiadomo nie za bardzo lubię się chwalić swoim życiem osobistym, ot czasami rzucę coś neutralnego, bez wdawania się w szczegóły, emocje zachowując dla siebie. Ale ostatnio zaczęłam zauważać że to jest źle, że przez to że czegoś-tam nie powiedziałam, bo nie mogłam, bo pewne rzeczy mi nie chcą przejść przez gardło, tak jak przez całe życie nie potrafiłam wypowiedzieć słowa "chuj" (i proszę się nie obrażać, w tym kontekście słowo jak każde inne, więc teraz z całą świadomością powtórzę terapeutycznie - chuj chuj chuj, a jednak mogę!), no więc przez to że pewne rzeczy dusiłam w sobie, to potem zawsze oberwałam rykoszetem bo inni nie maja oporów przed paplaniem wszystkiego jak leci. No i oczywiście nie mają problemów z subiektywizmem. Bo dla niektórych liczy się efekt końcowy i cześć pieśni, a dla mnie niestety skutek jest wynikiem przyczyny. Dla mnie nie ma że ktoś robi coś "BO TAK", dla mnie zawsze musi być wytłumaczenie działania, nawet jak dzieci były malutkie to nigdy nie usłyszały "bo tak i koniec", jak nie znałam odpowiedzi to wymyślałam coś w miarę wiarygodnego żeby zaspokoić dziecięcą ciekawość, ale któż z nas tego nie robi? Prawda zawsze była dla mnie wartością najwyższą i nie potrafiłam zrozumieć dlaczego niektóre osoby usiłowały mnie nakłaniać do zaprzeczenia prawdzie albo jej zatajenia albo nawet mówienia nieprawdy. Ja kiedyś skłamałam, pamiętam jak miałam sześć lat, bardzo chciałam mieć lalkę która była w kiosku, taką jak koleżanka miała. A pieniążków nie miałam, mamy nie było w domu, a tato pewnie jak zwykle nie miał pieniędzy więc i tak by mi nie dał - tak myślałam. Więc poszłam do cioci i powiedziałam że przysyła mnie mama żeby pożyczyć siedem dwadzieścia (tyle kosztowała lalka) bo potrzebuje na zakupy a nie ma i że jutro na pewno odda. Pomijając fakt że wtedy nikt nie miał konta w banku, a pieniądze z wypłaty trzymało się "w skarpecie", więc jakby mama nie miała to z czego by nie oddała (?), ciocia zdziwiła się nieco mało okrągłą sumką ale pieniądze pożyczyła. A ja miałam upragnioną lalkę. I to był jedyny raz kiedy dostałam od ojca w dupę pasem, dał mi pieniądze i kazał oddać cioci na tentychmiast i w dodatku kazał mi iść oddać lalkę i zwrócic mu pieniądze. To było traumatyczne przeżycie i pamiętać je będę do końca życia, nie dlatego że dostałam pasem ale dlatego że przecież mogłam poprosić rodziców a nie kłamać.
I dlatego zawsze w późniejszym życiu mierziło mnie okropnie kiedy kazano mi przekręcać prawdę albo wręcz kłamać, rzekomo dla większego dobra, kończyło się po prostu na tym że lepiej jak nic po prostu nie wspomnę. To ostatecznie mogłam zrobić i taką sobie metkę wyrobiłam przez lata - u mnie jak w grobie, nikt sie nic nie dowie. Pod warunkiem że poprosi o dotrzymanie tajemnicy. Bo jak nie poprosi to dla mnie to jest jawne i otwarte, paplać o tym nie będę na lewo i prawo ale jak wyjdzie kiedyś w rozmowie to będę o tym po prostu rozmawiać.
Z czasem zaczęłam nienawidzić sekretów, a kłamstwo zaczęło mnie wprawiać w prawdziwe obrzydzenie. Tym bardziej że jakimś sposobem moje wyczulone ucho i oko zawsze rozpoznało fałsz. Taka już jestem, tak się wyszkoliłam. Jednak życie jest życiem i z niektórymi kłamcami trzeba żyć pod jednym dachem. I przyszedł czas że i mnie zdarzył się wypadek i skłamałam. Jedno kłamstwo pociągnęło za sobą następne, a potem następne... a w końcu to ja już nie wiedziałam nic. Oczywiście że wszystko wyszło na jaw, bo jak ktoś całe życie nie kłamał to trudno żeby mu dobrze szło. Zdarzenie to jednak pokazało mi jak kruchy jest mechanizm kłamstwa, jak krótkie ma ono nogi i jakie jest nieludzkie. Ale również jak wielka następuje ulga na sumieniu jak wyjdzie ono na jaw i już nie ma nic do ukrycia... pod warunkiem że ktoś ma sumienie.
No ja mam. I stąd ten zgryz. Bo osoba która mi opowiedziała tę historię której tak skrupulatnie wysłuchałam, zaufała mi, otworzyła się przede mną. Jak powiedziałam, nie oceniam, nie analizuję, nie staram się doradzać. Tę historię muszę odłożyć na bok, to nie jest żaden sekret ale nie potrzeba się tym zajmować. Mój zgryz zaczął się w momencie gdy zdałam sobie sprawę że ta osoba może oczekiwać że podzielę się z nią w zamian swoją własną historią sukcesów i porażek. Nie musi ale może i ja muszę być na taką ewentualność przygotowana. Jak nie teraz to kiedyś. No i jak ja to powiem? Przecież ta osoba uzna mnie za szuję, za oszusta, za kłamcę, a ja taka przecież nie jestem! Nie mówić nic kiedy ktoś pyta to dla mnie jest zatajenie, a to tak jak kłamstwo. Moja szczerość również może zostać odebrana jako kłamstwo, bo historia którą ewentualnie miałabym do opowiedzenia jest po prostu tak trywialna że aż niedorzeczna.
Zatytułowałam ten post "Mówić, nie mówić..." a powinnam chyba "Zbrodnia i kara"! Kara za głupotę. No i tak to...
poniedziałek, 28 lipca 2014
piątek, 25 lipca 2014
Humor na piątek
W wyniku ostatnich wydarzeń dzisiaj będzie medycznie. Wesołego czytania!
***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!
***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!
***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.
***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?
***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....
***
Rozmawia dwóch lekarzy :
- Wiesz co, Zenek? Ta nasza nowa pielęgniarka oddziałowa jest tak zakręcona, że trzeba ją cały czas pilnować. Wszystko robi na odwrót.
- To znaczy?
- No na przykład wczoraj jej powiedziałem, żeby aplikowała pacjentowi spod czwórki pyralginę... 1 tabletkę co 10 godzin... a ona mu zaaplikowała 10 tabletek w godzinę! Facet mało się nie przekręcił... ledwo go odratowaliśmy!
W tym momencie słychać z jednej z sal straszny skowyt, a po chwili szpitalem wstrząsa głośna eksplozja. Drugi z lekarzy blednie.
- Jezus Maria! Roman! Godzinę temu kazałem jej robić lewatywę pacjentowi spod dwójki... RAZ NA 24 GODZINY!
***
Idzie dwóch lekarzy szpitalnym korytarzem.
- Powiedziałeś temu pacjentowi z 316, że umrze?
- Tak.
- Świnia! Ja mu chciałem powiedzieć!
***
W poczekalni siedziała kobieta z dzieckiem na ręku i czekała na doktora. Gdy ten wreszcie przyszedł, zbadał dziecko, zważył je i stwierdził, że bobas waży znacznie poniżej normy.
- Dziecko jest karmione piersią czy z butelki? - spytał lekarz.
- Piersią - odpowiedziała kobieta.
- W takim razie proszę się rozebrać od pasa w górę.
Kobieta rozebrała się i doktor zaczął uciskać jej piersi. Przez chwile je ugniatał, masował kolistymi ruchami dłoni, kilka razy uszczypnął sutki. Gdy skończył szczegółowe badanie, kazał kobiecie się ubrać i powiedział:
- Nic dziwnego, że dziecko ma niedowagę. Pani nie ma mleka!
- Wiem - odpowiedziała - jestem jego babcia, ale cieszę się, że przyszłam.
***
Poniedziałek, siódma rano. W tramwaju ścisk. Nagle wśród stłoczonych ludzi ktoś woła:
- Czy jest tu lekarz?!
- Jestem! - krzyczy pasażer z daleka i przyciska się przez tłum. Gdy lekarz dochodzi do wołającego, ten pyta:
- Choroba gardła na 6 liter?
***
Sala operacyjna, pacjent leży na leżance, podchodzi anestezjolog.
- Dzień dobry, dzisiaj ma pan operację, będę pana usypiał, ale mam jedno pytanie. Czy leczy się pan w naszym szpitalu prywatnie, czy na kasę chorych?
Pacjent na to:
- Na kasę chorych.
- No to aaa... kotki dwa....
Wesołego weekendu!
czwartek, 24 lipca 2014
Z kamieniem w tle
Smutno mi było gdy się dowiedziałam że Panterka Nasza jest w szpitalu, a jeszcze smutniej że do niego musiała wrócić. Oby ją tylko dobrze zdiagnozowali.
Niestety, nieszczęścia chodzą parami i mnie też wczoraj wzięło. Tylko że ja z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa wiem co mi jest.
Mówiłam Wam kiedyś że czuję się jak tykająca bomba zegarowa? Dokładnie 8 lat temu zaczęłam dostawać straszliwych ataków bólu brzucha, ale początkowo mimo moich rozlicznych sugestii że to może być kamica nerkowa (Gugiel mi powiedział) lekarz do którego trafiłam wymyślał wszystko tylko nie to. Łącznie z ciążą pozamaciczną. Szczerze mówiąc dziwię się teraz że podczas badania usg w celu wykrycia tej "ciąży" nie zobaczono kamyczka na nerce, ale widocznie wskazanie było do innego badania więc na co innego pani już nie zwróciła uwagi. A mnie jak bolało tak bolało, co jakiś czas, przekręcić się można było, ale lekarz uparcie twierdził że to nie to bo jakby to było to to bym po ścianach chodziła. A ja nie chodziłam. Pół roku byłam na antybiotykach bo cały czas oczywiście zapalenie dróg moczowych. Po pół roku wreszcie inna pani doktor skierowała mnie na konkretne badanie i tam ku mojej uldze okazało się że mam kamyczek 7mm i ten kamyczek utknął w ujściu pęcherza. Na kolejne badanie diagnostyczne nie zdążyłam bo mnie wzięło, tym razem tak że nawet po ścianach już nie chodziłam tylko pełzałam po podłodze... Trauma straszna, szpital, morfina, operacja... do której nie doszło. Bo prawdopodobnie w wyniku leków którymi mnie nafaszerowano przed operacją (miałam już jechać za pół godziny) w połączeniu z litrami wypitej wody kamyczek ładnie sobie wyszedł a ja jak zobaczyłam co to jest to 7 milimetrów to mało nie umarłam. Z wrażenia. Lekarz który miał dokonać operacji był ze mnie bardzo dumny!
Na szczęście w tym kraju jak już się ma raz taką historię to jest się pod szczególną opieką do końca żywota. Czyli na przykład profilaktyczne badanie usg raz do roku. No i właśnie w ubiegłym roku ding dong! Jest! Malutki, 2 milimetry, ale trza się pilnować, wody pić i takie tam. Do tej pory się trzymałam, poza jedną wpadką kiedy musiałam jechać do szpitala po antybiotyk bo to była sobota a zrobił się stan zapalny i ciężko było wytrzymać. Aż do wczoraj.
Być może zlekceważyłam objawy bo co tam takie częsta ganianie do kibelka, przecież dużo piję to dużo sikam, co nie? I tak nagle, wieczorem, przy oglądaniu telewizorni, mnie złapało. Pierwsza myśl - cholera coś znowu złapałam, ale gdzie? Myślę myślę, tysiąc pomysłów mi po głowie lata, a ja do kibelka tam i z powrotem. I butelka wody a potem druga. Witamina C bo podobno zakwasza i szybciej zwalcza infekcje. Ale nie minęło godzin wiele a mnie zaczęło pobolewać z lewej strony, tam gdzie siedzi sobie kamyczek... No to już cię mam, już wiem coś ty za jedna - powiedziała do infekcji, ale cóż było robić, noc jakoś przetrzymać trzeba było. Pewnie ze zmęczenia zasnęłam gdzieś o trzeciej nad ranem, po podwójnej dawce paracetamolu, bo jak wiadomom on nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie działa ale też lekko nasennie. No ale o piątej już znowu pobudka, bo do kibelka. I tak się przeturlałam całą nockę aż do rana, czekając aż otworzą przychodnię żeby się na cito zapisać. Na szczęście pani w słuchawce powiedziała że nie muszę przychodzić bo "mam historię" i lekarz sam zadzwoni. Zadzwonił po piętnastu minutach, po krótkiej pogawędce zostało obopólnie zadecydowane że dostaję antybiotyk, a potem lepiej niech się zgłoszę do lekarza coby się historia nie powtórzyła bo jakoś można zapobiec. Podobno. Antybiotyk odebrałam w drodze do pracy prosto z apteki, bo tutaj tak to działa że lekarz dzwoni do apteki i tam już szykują co trzeba. A teraz sobie siedzę w pracy i piszę te słowa, czując że za chwilę znowu będę musiała udać się w miejsce postronne wydalić z siebie ten litr płynów które właśnie kończę pić. I zaznaczyłam koleżankom że jeden kibelek dzisiaj jest MÓJ i niech nikt nie waży się z niego korzystać!
Teraz dopiero czuję się tak naprawdę jak bomba, której zegar zaczął właśnie tykać a nie wiadomo ile ma na liczniku... Ech...
P.S. Panterko, trzymaj się! Żeby chociaż powiedzieli co Ci jest.
Niestety, nieszczęścia chodzą parami i mnie też wczoraj wzięło. Tylko że ja z bardzo dużą dawką prawdopodobieństwa wiem co mi jest.
Mówiłam Wam kiedyś że czuję się jak tykająca bomba zegarowa? Dokładnie 8 lat temu zaczęłam dostawać straszliwych ataków bólu brzucha, ale początkowo mimo moich rozlicznych sugestii że to może być kamica nerkowa (Gugiel mi powiedział) lekarz do którego trafiłam wymyślał wszystko tylko nie to. Łącznie z ciążą pozamaciczną. Szczerze mówiąc dziwię się teraz że podczas badania usg w celu wykrycia tej "ciąży" nie zobaczono kamyczka na nerce, ale widocznie wskazanie było do innego badania więc na co innego pani już nie zwróciła uwagi. A mnie jak bolało tak bolało, co jakiś czas, przekręcić się można było, ale lekarz uparcie twierdził że to nie to bo jakby to było to to bym po ścianach chodziła. A ja nie chodziłam. Pół roku byłam na antybiotykach bo cały czas oczywiście zapalenie dróg moczowych. Po pół roku wreszcie inna pani doktor skierowała mnie na konkretne badanie i tam ku mojej uldze okazało się że mam kamyczek 7mm i ten kamyczek utknął w ujściu pęcherza. Na kolejne badanie diagnostyczne nie zdążyłam bo mnie wzięło, tym razem tak że nawet po ścianach już nie chodziłam tylko pełzałam po podłodze... Trauma straszna, szpital, morfina, operacja... do której nie doszło. Bo prawdopodobnie w wyniku leków którymi mnie nafaszerowano przed operacją (miałam już jechać za pół godziny) w połączeniu z litrami wypitej wody kamyczek ładnie sobie wyszedł a ja jak zobaczyłam co to jest to 7 milimetrów to mało nie umarłam. Z wrażenia. Lekarz który miał dokonać operacji był ze mnie bardzo dumny!
Na szczęście w tym kraju jak już się ma raz taką historię to jest się pod szczególną opieką do końca żywota. Czyli na przykład profilaktyczne badanie usg raz do roku. No i właśnie w ubiegłym roku ding dong! Jest! Malutki, 2 milimetry, ale trza się pilnować, wody pić i takie tam. Do tej pory się trzymałam, poza jedną wpadką kiedy musiałam jechać do szpitala po antybiotyk bo to była sobota a zrobił się stan zapalny i ciężko było wytrzymać. Aż do wczoraj.
Być może zlekceważyłam objawy bo co tam takie częsta ganianie do kibelka, przecież dużo piję to dużo sikam, co nie? I tak nagle, wieczorem, przy oglądaniu telewizorni, mnie złapało. Pierwsza myśl - cholera coś znowu złapałam, ale gdzie? Myślę myślę, tysiąc pomysłów mi po głowie lata, a ja do kibelka tam i z powrotem. I butelka wody a potem druga. Witamina C bo podobno zakwasza i szybciej zwalcza infekcje. Ale nie minęło godzin wiele a mnie zaczęło pobolewać z lewej strony, tam gdzie siedzi sobie kamyczek... No to już cię mam, już wiem coś ty za jedna - powiedziała do infekcji, ale cóż było robić, noc jakoś przetrzymać trzeba było. Pewnie ze zmęczenia zasnęłam gdzieś o trzeciej nad ranem, po podwójnej dawce paracetamolu, bo jak wiadomom on nie tylko przeciwbólowo i przeciwzapalnie działa ale też lekko nasennie. No ale o piątej już znowu pobudka, bo do kibelka. I tak się przeturlałam całą nockę aż do rana, czekając aż otworzą przychodnię żeby się na cito zapisać. Na szczęście pani w słuchawce powiedziała że nie muszę przychodzić bo "mam historię" i lekarz sam zadzwoni. Zadzwonił po piętnastu minutach, po krótkiej pogawędce zostało obopólnie zadecydowane że dostaję antybiotyk, a potem lepiej niech się zgłoszę do lekarza coby się historia nie powtórzyła bo jakoś można zapobiec. Podobno. Antybiotyk odebrałam w drodze do pracy prosto z apteki, bo tutaj tak to działa że lekarz dzwoni do apteki i tam już szykują co trzeba. A teraz sobie siedzę w pracy i piszę te słowa, czując że za chwilę znowu będę musiała udać się w miejsce postronne wydalić z siebie ten litr płynów które właśnie kończę pić. I zaznaczyłam koleżankom że jeden kibelek dzisiaj jest MÓJ i niech nikt nie waży się z niego korzystać!
Teraz dopiero czuję się tak naprawdę jak bomba, której zegar zaczął właśnie tykać a nie wiadomo ile ma na liczniku... Ech...
P.S. Panterko, trzymaj się! Żeby chociaż powiedzieli co Ci jest.
Subskrybuj:
Posty (Atom)