poniedziałek, 3 grudnia 2012

Maleństwo i kuku-działanie

Robię się monotematyczna. I dobrze. Bo Migusia jest z nami zaledwie dwa tygodnie, a pokochaliśmy ją wszyscy jako nasze dziecko. Skończyła właśnie 11 tygodni, z 840 gram zrobiło się 1170 i miała swoją pierwszą w życiu szczepionkę. A my nasze pierwsze wielkie emocje.
U weta Migusia zachowywała się wzorowo, dała sobie obejrzeć uszka, ząbki, pupcię, dała się wybadać stetoskopem, zważyć, i zrobić kuku, czyli zaszczepić. W międzyczasię zdążyła zwiedzić cały gabinet z pominięciem blatów bo nie udało jej się wskoczyć, za wysoko. Ale za lodówką się udało zmieścić. Na szczęście sama wyszła.
A potem, w domu, zaczęło być źle. Kiciunia nc nie zjadła, nic nie wypiła, nie weszła nawet do kuwetki, położyła się tylko na kocyku na pianinie i tak leżała cały boży dzień. Przeniosłam ją potem na ulubiony niebieski kocyk w salonie, ale tylko leżała biedna, ledwo na oczka patrzyła. Zmierzyłam gorączkę w uszku, bo mam niestety tylko ludzki termometr do ucha, wyszło mi 40,3 stopnia. Dużo, bardzo dużo. I w dodatku mogło być nie za bardzo dokładne, czyli zaniżone, ale kilkukrotne próby pokazały to samo. Po prostu trzeba to odpowiednio do uszka przyłożyć. Zadzwoniłam do weta na emergency, uspokoiła mnie trochę przez telefon że to się często zdarza u małych kotków przy tej szczepionce, żeby obserwować i monitorować, że jak temperatura wzrośnie do 41 stopni to żeby natychmiast przyjechać, o każdej porze dnia i nocy.
Trzymałam Migusię na rękach cały wieczór, dmuchając jej w futerko żeby ochłodzić. Wieczorem zaniosłam do nas na łóżko, żeby ją mieć na oku przez cały czas. I tak wszyscy zanęliśmy.
Nie wiem która to była godzina, ale jeszcze ciemną nocą, kicia zeskoczyła z łóżka, zjadła troszę chrupeczków, napiła się i wróciła do łóżeczka. A rano już jej nie było.
Nie, nie wyszła z domu i nie wróciła, nie zgubiła się. Nie było jej na górze bo musiała nadrobić stracony czas, a gdzie można lepiej urządzać gonitwy niż na dole, między salonem a jadalnią a kuchnią???
Głodna jak wilk, zjadła wszystko a nawet więcej, a że była tak wymęczona chorowaniem, nie położyła się do południa ani na chwilę :-) Ale strachu to się najedliśmy.

A teraz demonstracja jak nie należy uczyć kotka, jeżeli nie chcemy żeby nas w przyszłości atakował:



Nie należy go głaskać po brzuszku w oczekiwaniu na ząbki i pazurki

Nie wolno używać ręki jako zabawki

Nie wolno dawać się łapać za palce pazurkami


A najbardziej to nie wolno dawać palca do gryzienia

A potem się dziwi że ma podrapane ręce.
Czy moja kotka zmienia kolor? Na tych zdjęciach to za bardzo czarna nie jest...Śliczniusia moja, malusia.


piątek, 30 listopada 2012

Beczka niezgody

Coś mi ostatnio na łeb upadło. Niby powinnam być wdzięczna, niby się cieszyć ale jak sobie pomyślę to mnie... krew zalewa. O, właśnie to mnie zalewa, nic innego. A było to tak.
Teściowie postanowili obdarować nas beczką kapusty kiszonej. No jak za darmo to czemu nie? Ale nie, okazało się że za kapustę to musimy sobie zapłacić, to znaczy za transport z Polski, beczka, kapusta i cała robocizna gratis. Za tyle samo to tutaj też sobie te 30 kilo gotowej w słoikach kupię, ale co swoje to swoje. Chcieli, narobili się, niech im tam będzie. Zrobili dwie takie beczki, jedną dla nad, drugą dla swojego dziecięcia drugiego które niedaleko od nas mieszka. Dodatkowo poszła paczka, pół na pół, bo przecież prezenty i jednemu dziecku i drugiemu trzeba wysłać. Po równo, chociaż u nas cztery osoby a u nich trzy. Zawsze się wkurzam na te ich równe podziały, ale niech se mają, darowanemu koniowi... i tak dalej.
Transport własnoręcznie załatwiłam, wydzwaniałam jeszcze później pytać kiedy jak i co, w końcu kurier przesyłkę zabrał i zadzwonił że będzie za kilka godzin u nas w domu. Bo to miało być dostarczone do nas, bo my mamy garaż w razie czego i można kapuchę przechować, a oni (tamci drudzy) garażu nie mają tylko małe mieszkanko i ciężko tak dwie beczki kapuchy w cieple trzymać. Ale nie nie nie, nie ma tak dobrze bo się siostrusia mężusia jakimś psim swędem zwiedziała i zadzwoniła (!) do kuriera żeby przywiózł to do nich bo i tak ma bliżej. Kurier nie w ciemię bity, ma adres to ma, ale skontaktował się z małżonkiem moim i ustalili że pojedzie do niej. I w tym momencie szlag mnie trafił po raz pierwszy.
Bo taka sama droga od nas do nich i z powrotem, ale się jeszcze nigdy nie zdarzyło żeby oni po coś sobie przyjechali. Mieli przyjechac tym razem, ale cóż, tradycji stało się zadość i to mój mąż zapierniczał jak durny po swoją przesyłkę, na którą specjalnie czekaliśmy w domu. Cóż, mąż mój dobry chłopina jest i zawsze robi wszystkim dobrze, ale dla mnie miarka się przebrała bo to dla mnie się nazywa WYKORZYSTANIE. Bo ta siostra jego robi sobie i tak wszystko po swojemu, pomimo wcześniejszych ustaleń. A innych czas i pieniądze się nie liczą. Ale nic to, pojechał, przywiózł.
Otworzył pudełko, otworzył beczkę z kapustą. I tu trafił mnie szlag drugi raz. Bo w beczkę z kapustą, za którą płaciłam ciężkie pieniądze, włożone było z pięć kilo kiełbasy i trzy litrowe słoiki w powidłami. Super, kiełbaska dobra, przyda się, powidełka śliwkowe też, ale to miało być w paczce a nie w beczce. Umawialiśmy się że płacimy za kapustę, czy nie?
Otworzyliśmy beczkę, spróbowali kapustę, dobra. Ale - w celu odciążenia beczki, pewnie żeby wsadzić tam te durne kiełbasy, wyciśnięto z niej cały sok. I jak przechowywać kapustę kiszoną bez soku, no jak? I szlag mnie trafił po raz trzeci. Bo skoro wspólne pudełko z prezentami dla nas i siostry męża miało ważyć dwadzieścia pięć kilogramów, bo za tyle się płaci i koniec, a on do domu przywiózł może pięć, to co było w paczce, ja się pytam? Miało być po równo do cholery czy nie? Nie dziwię się że tak skakała żeby ta przesyłka przyszła do niej. Może jestem zołza, nawet na pewno jestem nią, ale mój świat poukładany jest bardzo prosto i logicznie, i na żadne zakrętasy-zawijasy i kombinowanie nie ma u mnie miejsca. Jak ktoś mi mówi A to ja oczekuję tego A a nie C czy E czy jeszcze coś innego. Ech, nerwa mam i tyle. Najgorzej się, widzę, na spółkach wychodzi. Powinnam być wdzięczna, a nie jestem. Mam gdzieś takie prezenty. Naprawdę. Chyba się upiję dziś, ale nie za bardzo bo z Migusią jutro rano do szczepienia jechać muszę.
Do męża się nie odzywam. Ech, życie...

czwartek, 29 listopada 2012

Miłości nie ma

Minęło dwanaście dni odkąd wzięłam Migusię.
Tylko dwanaście dni a wydaje się jakby była z nami od zawsze. Zdążyła już się przeziębić, uderzyć w oczko tak że dwa dni miała przymknięte, cholera wie czy sama się gdzieś walnęła, czy Tiguś ją walnął, całkiem możliwe że się sama drapnęła myjąc buźkę, bo zdarza się jej nie wciągnąć pazurków. Już chciałam z nią jechać do weta, ale nie było ropnej wydzieliny, tylko łezki, więc postanowiłam poczekać jeszcze jeden dzień, przemywałam tylko rumiankiem, a jak mnie nie było to córka przemywała, i na szczęście przeszło. Z Tigusiem też kiedyś mieliśmy to samo, ale on się chyba palnął gaęzią w oko jak łaził po drzewie a raczej krzaku. Przerobiliśmy już z Malutką rzadkie kupki, topienie się w kibelku, spadnięcie z krzesła i tysiąc innych bardziej-i-mniej-ważnych maluśkich wydarzeń, które wypełniają nam dnie, a szczególnie długie wieczory.
Migusia to wulkan energii, jak to dziecko, nie chodzi a biega, skacze i dokazuje. Poluje na wszystko co się rusza i co według niej mogłoby sie poruszać gdyby się tylko dało odpowiednio uderzyć łapką. Wszędzie wlezie, wszystko sprawdzi, wszystkiego dotknie, czasami się przestraszy aż podskoczy, wrzaśnie i zrobi ogonek w maleńką szczoteczkę do butelek.
Martwi mnie tylko że pomiędzy kotami nie ma jeszcze jakiejś wyraźnej miłości. Trudno powiedzieć jakie są ich relacje, a może ja się po prostu jeszcze na kotach nie znam. Nigdy przecież nie miałam więcej niż jednego kota, prawda? Wygląda to najczęściej tak, że Tiguś śpi w swoim ulubionym hamaczku na drzewie, a Migusia bawi się, biega, szaleje. Jak jej się znudzi albo sobie przypomni, biegnie do Tigusia i go zaczepia. Ten otwiera oko, szykuje łapę z góry żeby jej przyłatać profilaktycznie, ale najczęściej się nie udaje, bo kot rozespany a Migusia za szybka. Kiedy Tiguś się już w końcu wyśpi, a śpi długo, przecież jest bardzo zmęczony po zmierzchowo-porannych wędrówkach nie wiadomo gdzie, zaszczyca nas swą obecnością i po prostu ... jest! Bardzo rzadko się bawi odkąd jest Malutka, ale za to ta jak go zobaczy "na chodzie", zaczyna go zaczepiać, chodzić za nim krok w krok, polować na jego ogon, chociaż jeszcze się na niego jawnie nie rzuciła. Za to Tiguś na nią owszem, z zębami, z łapami, niekiedy wygląda to groźnie, ale Mała nie krzyczy to i my nie reagujemy. Tiggy ją po prostu uderza, karci i odchodzi. A Mała za nim. I tak w kółko. Wczoraj próbował na nią polować, on po jednej stronie pufy, ona po drugiej. Tiggy długo szykował się do skoku, w końcu skoczył i... się zdziwił, bo Migusi tam już nie było. Ona porusza się z prędkością światła! Mina kota - bezcenna!
Tak więc koty jedzą razem, śpią obok siebie, nie tak bardzo obok siebie, o nie, tamto w poprzednim poście to było zdarzenie wyjątkowe. Wąchają się, witają, nie muszę ich izolować, zostawiam ich razem w domu samych czasami, ale jakiejś wyraźnej miłości nie ma. Ach niecierpliwa jestem po prostu. Kiedy one zaczną się lizać?

Oto jak śpią moje koty