poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Żyć mi nie dadzą!

Na wszelki wypadek zamknęliśmy kocią klapkę w sobotę rano, żeby nam nie zwiał. Nakarmiłam go dwie godziny wcześniej niż zwykle, raz że obudziłam się o piątej rano bo mi się pić chciało, a dwa że ten mój kot to czasami ma w samochodzie rewolucje żołądkowe więc jak już ma mieć to lepiej nie tak zaraz po jedzeniu. Mąż przyniósł z garażu kocią klatkę, przetarliśmy bo nieużywana była już długo i się zakurzyła, wyścieliłam dno miękkim białym ręczniczkiem i ... nie potrzebowaliśmy zaganiać kota bo sam wlazł. Chyba z ciekawości wlazł i chyba nabrał ochoty na ucieczkę, bo przy zamykaniu klatki mąż został potraktowany bardzo niedelikatnie kocim pazurem, tak że po założeniu plastra nie miał zamiaru kontynuować, więc zabawiał kota z drugiej strony klatki, kiedy ja w nerwach cała starałam się zamknąć ustrojstwo jak najszybciej się da. Udało się, wsiedli do samochodu, pojechali.
Do weterynarza mamy kawałek drogi, jakieś 15 minut bajpasem. W naszej miejscowości są dwie lecznice, ale my wybraliśmy tamtą z powodu że wszystkie usługi przez rok były za połowę ceny, taki to układ ma tamta lecznica ze schroniskiem z którego wzięliśmy naszego pupila. Sterylizacja, szczepienia, mikrochip, wszystko w jednym miejscu, więc zostaliśmy z nimi. No a jak pisałam, Tiggy ma rodzaj choroby lokomocyjnej bo zawsze zwraca mu się na koniec podróży, więc zawsze jest tak mąż prowadzi samochód starając się nie robić gwałtownych zakrętów a po rondach jeździć powoli i spokojnie, a ja w tym czasie balansuję klatką w powietrzu żeby kiciuś miał w miarę taki sam balans cały czas.
Byliśmy z nim już w lecznicy kilka razy, dwa razy na szczepienia i mikrochipa, raz bo go coś ugryzło w dolną wargę i mu napuchła i wyglądał jak buldog, a raz na kontrolę. Zawsze zachowywał się najlepiej jak to tylko było możliwe, cicho, spokojnie, może dlatego że w brzuszku mu się wszystko przewracało? Ty razem przeszedł samego siebie. Przez całą drogę kręcił się i wiercił, usiłując pazurami rozedrzeć drzwiczki klatki, a przy tym wydobywał z siebie całą gamę kocich miauków o które go wcześniej nawet nie podejrzewałam. Płakał nawet w lecznicy.
Kiedy już weszliśmy, przemiła pani weterynarz usiłowała przekonać go żeby z klatki wyszedł, ale nic z tego. Zaparł się, nie i koniec. Na szczęście klatka ma podnoszone wieko więc odpięliśmy a zdziwiony Tiggy znalazł się w całości na wierzchu. Pani wterynarz doskonale wie jak sobie z takimi radzić, toteż bez problemu zajrzała mu do oczu, uszu, pyska i wszędzie gdzie się dało, wymacała, wygłaskała, osłuchała, a ten zdrajca nawet próbował jej pazur wbić w rękę, ale mu się nie udało, no  może nie do końca. I kiedy tylko odwróciła się żeby nabrać szczepionkę, kot myk ze stołu na podłogę i dalejże zwiedzać. No to ja kota z powrotem na stół, a ten zaczął się tak wiercić że igła zamiast w kark wbiła mu się na wylot przez skórę, więc dawaj od początku. Pani doktor po szczepionkę, kot myk ze stołu, hop na parapet i patrzy jak tu zwiać, ale kraty w oknie mieli więc i tak by się nie dało. No to ja kota na stół, pani za kark, dwie sekundy i po wszystkim. Jeszcze tylko ważenie, ale on oczywiście nie mógł ustać spokojnie jak normalny zwierz tylko skakał i rzucał się na tej wadze jak szczupak na haczyku. W końcu nie chciał wleźć z powrotem do klatki ale jakoś daliśmy radę.
Po drodze znowu koncert, że nie ochrypł to się dziwię. W domu ostrożnie i powoli opuszczał klatkę, jakby z niedowierzaniem, co go teraz czeka. No ale już po wszystkim, skutków ubocznych nie było żadnych, choroba lokomocyjna nie dała znaku o sobie, super!
Za to od dwóch nocy nie można się wyspać, bo kot sprawdza co pół godziny czy żyjemy, bezczelnie wskakując na łóżko i depcząc co popadnie, a najbardziej boli jak nadepnie na włosy. A potem idzie na górę na swoje ulubione okno z którego ma widok na całą ulicę. I co chwilę tylko słychać - "łup" z parapetu na schody, potem tupot po schodach, potem całym rozpędem "trzask prask" przez klapkę na podwórko. I z powrotem. I tak w kółko.
A dziś w nocy obudziłam się około czwartej, bo klapka stukała i stukała, myślałam że Tiggy znowu jakiegoś rupiecia przytargał i nie może wleźć, idę więc do drzwi, kota nie ma. Patrzę przez klapkę - kot jest. Ale głowa jakaś mała i chyba kolor nie ten, zresztą ciemno było, ja zaspana, oczy na wpół otwarte. Słyszę "grrrrrrrr" po drugiej stronie, ale jakieś takie cienkie, mój kot ma bardziej basowe odgłosy. Patrzę dokładniej - Rudy! Kolega naszego kota, z którym ostatnio to nie wiem czy się lubią czy się czubią i kto za kim lata a kto kogo goni. Rudy wciąż jest dużo mniejszy od naszego, choć nasz do olbrzymów nie należy. I znowu to "grrrrrrr" i następne "grrrrrrgrrrr" - tym razem po mojej stronie drzwi. Tiggy. Stał z boku tak że go nie widziałam bo zaspana przecież byłam. I warczał. Jak pies. I tak to sobie te koty razem warczały na dwie nuty po obu stronach drzwi. Żyć mi nie dadzą, a co dopiero się wyspać!

piątek, 26 sierpnia 2011

Och!

O mój Boże, ile błędów w tym moim blogu, oglądam go właśnie i jestem przerażona. Ale tak to jest jak się skacze z jednego języka na drugi. Zaraz poprawie bo mi wstyd.
Mój mi kiciul ma jutro szczepienie, mam nadzieje ze nie zwieje na pól dnia jak kot Klarki.... Dobranoc.

Dywagacje na temat sztuki

Jakoś mnie tak na temat natchnęło, jako że moja córcia zaczyna właśnie studia w College'u na kierunku Art & Design, czyli po polsku studia plastyczne. Miałam się z nią ranom oj miałam, jako że dziewczę do wakacji jeszcze przyzwyczajone więc wstawać rano to tak nie bardzo, za to siedzenie w nocy jak najdłużej się da to owszem. No ale jakoś się wybrała i na czas zdążyła. Zobaczymy co opowie jak wróci.

Córcia moja jest artystką od urodzenia. Co prawda skończyła szkołę muzyczną II stopnia na skrzypce i śpiew, ale instrument rzuciła zaraz po egzaminach i powiedziała zę grać więcej nie będzie, mno może w przysżłości. Na razie ma dość. Z koniem się nikt kopał nie będzie, więc jakoś to przełknęliśmy, ale żal bo dobra w tym była. Na szczęście lub nieszczęście to nie jedyny jej talent. Oprócz muzyki ma talent do wydawania pieniędzy rodziców, nienawidzenia własnego brata i ... malowania. Nie ścian jednak, nie. Chodzi tu o bardziej szeroko pojętą sztukę.

Odkąd nauczyła się trzymać kredkę w rączce, zaczęła malować. I wcale się nie chwalę, ale w wieku dwóch lat malowała już książniczki z sukienkami w falbanki. Etap rysowania głowonogów jakoś jej umknął bo jej postaci zawsze miały głowy i brzuchy, od których to odstawały pozostałe ruchome części ciała. Rysowała pięknie, a że jej talent został wcześnie zauważony, jej prace od małego przedszkolaka wędrowały na liczne wystawy. Chodziła też na zajęcia plastyczne w domu kultury, poznawała różne techniki i stosowała je później w życiu. Wyobraźcie sobie teraz nas, dumnych rodziców. Wożenie do szkoły, ze szkoły, szkoła muzyczna trzy razy w tygodniu, w pozostałe dni kółko plastyczne lub koncerty lub szkółka pływacka, bo do pływania córcia tez okazało się, miała talent, nawet zaczęła szkołę pływacką, ale popadła w konflikt z trenerem więc trener zajmował się tym którzy rokowali nadzieje a nie tymi którzy pyskowali. A poza tym wyjechaliśmy do Szkocji. I zaczęło się nowe życie.

Dużo czasu i pieniędzy zajęło nam umożliwienie córce kontynuowania gry na skrzypcach, ale udało się. Pływać nie chciała, więc to jedno odpadło, a sztuką zajmowała się właściwie tylko w szkole. Zaczęła poznawać fotografię i zapoczątkowała coś co znane już było w pewnych kulturach od wieków, ale dla niej nowe - sztukę malowania własnej twarzy. Robi to szczególnie w chwilach podłego nastroju, ale także gdy ma napad twórczy. Doradziliśmy jej że może, jak jej się podoba taka forma sztuki, to niech ona zostanie na przykład charakteryzatorką, pogodzi wtedy pracę z przyjemnością. Dziecię po wielu namysłach i poszukiwaniach zadecydowało że zacznie bawić się poważnie, czyli zacząć studia artystyczne. A że nie miało żadnego portfolio, bo swojego ze szkoły nie raczyła odzyskać, namalowała 5 obrazków techniką dowolną, na zwykłych komputerowych kartkach papieru, ołówkiem, kredką, piórkiem a nawet farbą olejną. Czasu nie miała, bo tylko 3 tygodnie do interview, ale dała radę. Wstyd jej trochę było gdy zobaczyła wszystkich tych kandydatów z ogromnymi teczkami, profesjonalnie przygotowanych podczas gdy ona tak wszystko szybko i na kolanie, ale oczarowała komisję i ją przyjęli.

Dostała już kilka zamówień na obrazy, ale z lenistwa czy z innego powodu, jeszcze się do nich nie zabrała. Twierdzi że nie jest wystarczająco dobra żeby malować, a już na pewno nie na płótnie. Więc jako ostateczny argument wyciągnęłam asa z rękawa. Zdjęcie obrazu który moja mama zakupiła w jakimś supermarkecie za 3 złote w wyprzedaży. Obraz farbą olejną na płótnie wymiarów 30 x 30 cm, można podziwiać nad drzwiami wejściowymi do altanki na działce moich rodziców. Fotkę zrobiłam na wieczną pamiątkę a dzieło wygląda tak:


Córka o mało się nie udławiła kanapka którą spożywała, gdy pokazałam jej ten eksponat. Widzisz więc - powiedziałam, że każde dzieło znajdzie swojego nabywcę.

Dziecko zrozumiało. Prawdziwa sztuka krytyk się nie boi.
22 sierpień 2011